W historii TBS Nasz Dom z Poznania skupiają się wszystkie wady systemu, który zakłada udział lokalnych samorządów w budowaniu lokali na wynajem. Mamy zatem do czynienia z zatrudnianiem ludzi z politycznego klucza, zbędnymi wydatkami na własne potrzeby, przeznaczaniem miejskich pieniędzy i nieruchomości na swoiste partnerstwo publiczno-prywatne, w końcu – z brakiem należytego nadzoru.
Nasz Dom powstał w 2000 r. jako inicjatywa osób związanych z rządzącą wówczas AWS. Miasto weszło w spółkę z firmą z Warszawy i dwiema osobami fizycznymi, które wniosły wkłady po 500 zł. Zachowało większość, bo 99,95 proc. udziałów. Po co miastu taka spółka, pozostanie zapewne tajemnicą. Dość, że w poznańskiej radzie miasta skutecznie lobbował za nią Artur Różański, ówczesny szef komisji mieszkalnictwa związany ze Stronnictwem Konserwatywno-Ludowym.
TBS nie spieszył się z budową domów. Zaczął od znalezienia siedziby dla siebie – pięknej willi przy ulicy Winogrady. Lokalna prasa wykryła, że wynajmował ją od rodziny działacza prawicy, przepłacając około 10 zł na metrze. W TBS zarabiało się dobrze. Był czas, gdy zatrudniało dyrektora personalnego dla sześciu pracowników. Przez spółkę przewinęły się nazwiska z lokalnej prawicy, które po rozpadzie AWS odnalazły się w PiS. W radzie nadzorczej zasiadali członkowie partii: Stanisław Łuszczewski i Filip Libicki – radny, syn posła. W końcu – po tym, jak przegrał wybory na radnego – w TBS pracę znalazł sam ojciec chrzestny całego przedsięwzięcia, Artur Różański, zatrudniony jako dyrektor ds. marketingu.
Pomysł był dobry
Nasz Dom otrzymał od miasta prawie 9 mln zł i grunty o zbliżonej wartości.