Mariusz Czubaj: – Jesteś Sławomir Shuty. Z Nowej Huty...
Sławomir Shuty: – Bardzo długo Nowa Huta, z atmosferą fabryk i robotników, była jedyną rzeczywistością, jaką znałem. Tu było wszystko: od żłobka po dwa boiska piłkarskie, gdzie spędziłem dzieciństwo, wszystko oprócz kościoła, tam trzeba było dojechać. I z czasem, gdy już zacząłem zapuszczać się do Krakowa na dłużej, zacząłem świadomie przedstawiać się jako Sławomir „Z Huty”. Mój pierwszy pseudonim brzmiał Hutnik. Goście z innych części Krakowa bali się do mnie przyjeżdżać, bo, wiadomo, u nas syf, dziadostwo i siedlisko zła. Tak więc duch miejsca dał mi poczucie jakiejś odrębności, to pochodzenie mnie wyróżniało...
A później Sławomir Shuty postanowił pójść na studia ekonomiczne i chciał stanąć w szeregu pionierów naszego kapitalizmu...
To nie tak. W liceum miałem jeszcze doświadczenie z sektą...
Sektą?
No tak. Ale pierwszą zasadą, której uczysz się w sekcie, jest ta, by o niej nie mówić. Powiem więc tylko tyle, że chodzi o prężną sektę rozlokowaną w wielu krajach i odwołującą się do filozofii Wschodu, a ja byłem na taki wpływ podatny. Tak czy inaczej: po tym doświadczeniu nie wiedziałem, co ze sobą robić, i brat, który studiował ekonomię, doradził mi ten kierunek jako perspektywiczny, po którym łatwiej o pracę i duże pieniądze. Brat zresztą pozostał w branży i dobrze sobie radzi.
Czytał „Zwał”?
Czytał. Powiedział, że spoko, da się czytać, miał jedynie wątpliwości, czy tak szczegółowe opisanie własnych doświadczeń nie jest jakimś nadużyciem i czy bohaterowie książki nie wytoczą mi procesu.
A jak zareagowały koleżanki z dawnej pracy?
Te, które znałem ze szkoleń, powiedziały, że jest w porządku.