Wedle przeciętnego Amerykanina, ONZ to „godna śmiechu grupa cudzoziemców, którzy wydają amerykańskie pieniądze”, jak mówił zastępca sekretarza generalnego Brian Urquardt z Irlandii. Sekretarz generalny Kofi Annan twierdzi, że Organizacja to zwyczajowy chłopiec do bicia. Najlepiej było to widać podczas zimnej wojny, kiedy obóz sowiecki widział w niej amerykańską maszynkę do głosowania, zaś Wolny Świat – bezsilność ONZ wobec interwencji zbrojnych w Budapeszcie, w Pradze czy Afganistanie. Do konfliktu Wschód–Zachód doszedł konflikt wokół Izraela w latach 60. konflikt Północ–Południe, a później napięcie wokół Iraku – i nadal żadna ze stron nie jest w stanie podporządkować sobie Narodów Zjednoczonych. Wywołuje to nieustanną frustrację.
Najbardziej rozgoryczeni są konserwatyści amerykańscy. „ONZ to nie jest dobry pomysł źle realizowany – to jest zły pomysł” – pisał niedawno George Will, znany publicysta konserwatywny. Ponieważ u władzy w Stanach pozostaje rząd złożony w dużym stopniu z konserwatywnych republikanów ze szkoły Ronalda Reagana, wobec tego „psie głosy idą pod niebiosy”. O potrzebie „złamania ONZ” przebąkiwano również w kręgach rządu Busha juniora – informuje tygodnik „Time”. Im bliżej była wojna z Irakiem, tym silniej.
W dużym uproszczeniu, dla amerykańskich konserwatystów w polityce zagranicznej Dobro walczy ze Złem: nie jest to ani cyniczna walka interesów, ani idea równowagi sił, która mogłaby się ucierać w ONZ, ale konflikt wolności z despotyzmem. Dlatego nie odpowiada im sama idea organizacji, w której kraje demokratyczne zasiadać mają obok dyktatur, by wspólnie dyskutować.
Tak mocno dziś krytykowana zasada jednomyślności stałych członków Rady Bezpieczeństwa (czyli USA, Wlk.