W PRL rzeczywistość stała na głowie. Większość obywateli stanowili ludzie wierzący i praktykujący, ale państwo traktowało ich jak niebezpieczną mniejszość, spychając do wyznaniowego getta. Jednak oficjalnej ideologii i tego było mało. W latach stalinizmu rząd hołubił inspirowany przez resort bezpieczeństwa ruch tak zwanych księży patriotów. Z naiwności, głupoty lub strachu mieli oni rozbijać Kościół od wewnątrz, propagując hasła pokoju, sprawiedliwości społecznej i walki z katolicką konserwą.
Choć liczebnie księża patrioci nigdy nie byli potęgą, stanowili dla Kościoła ogromne zagrożenie. Propaganda przedstawiała ich jako jedynie słuszny model polskiego katolicyzmu, a władze wykorzystywały jako narzędzie ingerencji w życie Kościoła. Ale ogół katolików i tak uważał ten ruch za partyjną piątą kolumnę.
Dziś mamy nowy ustrój i stary problem – upartyjnienia religii. Tamci księża patrioci zachwalali przewagi Polski Ludowej nad Polską międzywojenną, współcześni – odsądzają od czci i wiary Polskę, w której żyjemy. Tym, co ich łączy, jest mentalność sekciarsko-partyjna: przekonanie, że prawda i racja jest po ich stronie. I że tylko ci współcześni księża patrioci oraz ich sympatycy wśród wiernych i działaczy świeckich reprezentują jedyny słuszny model polskiego katolicyzmu na przełomie wieków. To dlatego pozostają głusi i na napomnienia władzy kościelnej – obojętne, od prymasa lub nuncjusza z Warszawy czy od papieża z Watykanu – i na głosy krytyki w dyskusji publicznej. Hierarchowie i publicyści mogą się mylić, oni – nigdy.
Ten odłam naszego współczesnego katolicyzmu rośnie w siłę po ostatnich wyborach parlamentarnych i prezydenckich.