Prawdziwy koniec imperium
Obraz Rosji podczas spisu powszechnego. Włosy stają dęba
Spokojnie, nic prostszego – zapukać przedstawić się, zadać jedenaście pytań i wpisać odpowiedzi do stosownych rubryk, ot i cała robota spisowego rachmistrza. Natalii Araninej, recepcjonistce małej prawniczej firmy Justika, wydawało się, że tak właśnie będzie, ale było zupełnie inaczej. Na wielkich betonowych osiedlach Krasnojarska wieczorami wcale nie jest spokojnie. Do swojego osiedla człowiek przywyka, zresztą dom Natalii jest całkiem przyzwoity. Typowa czteropiętrowa chruszczowka, czyli blok z czasów Chruszczowa, jakich setki i tysiące w każdym mieście byłego imperium, ale stoi w centrum miasta, jest odmalowana, a klatki schodowe pozamykane nowymi stalowymi drzwiami, z domofonem. Prawie centrum.
Gdyby to można było spisać sąsiadów, ale Natalia dostała rewir na obrzeżu Krasnojarska. Osiem przystanków autobusem. Bloki dwunastopiętrowe, poustawiane w wielkie kwadraty. Na dworze zimno i pusto. Latarnie pobite, ciemne. Samochody pozamykane na kłódki w blaszanych garażach-samoróbkach. Połamane huśtawki, obsikane piaskownice. Mieszkania niby większe niż w chruszczowkach, ale domofonów nie ma albo popsute, wyrwane, przypalone. Klatki schodowe żyją własnym, niespokojnym, biednym, złym życiem. Siedzi tam pijane towarzystwo.
Żony wygoniły z mieszkania, a na dworze mróz. Zaczepiają. Wyrostki malują po ścianach przekleństwa, przypalają olejną lamperię zapalniczkami. Obcym patrzą twardo prosto w oczy. Nie próbują nawet chować piwa i torebek z klejem. Drzwi do mieszkań ciężkie, obite stalą, z potężnymi ryglami, ale awanturę i tak na korytarzu słychać, przekleństwa okrutne, zapukać straszno. A jak się drzwi otworzą, a w środku dajmy na to czterech Czeczeńców albo Azerów utarg z bazaru liczy.