To była zima stulecia. Termometry wskazywały minus osiem stopni, ale wiatr potęgował wrażenie chłodu. Na chodnikach i trawnikach leżały hałdy zbitego zmrożonego śniegu. Wybuch w samym centrum miasta, na rogu ul. Marszałkowskiej i Al. Jerozolimskich, nastąpił o godzinie 12.37. Według świadków „okrągły budynek jakby się uniósł, wybrzuszył i pękł z hukiem”. Wokół Rotundy sypnęło szkłem, w pustych oknach powiewały żaluzje, wewnątrz był wielki lej sięgający podziemi budynku.
Andrzej Krzysztof Wróblewski, wówczas reporter „Polityki”, na miejscu katastrofy znalazł się osiem minut później. Zaobserwował, że wewnątrz zachowanej, ale jakby wypatroszonej konstrukcji budynku Rotundy uwijało się kilku milicjantów i kilkudziesięciu przygodnych ratowników. Widział ludzi, którzy spinali razem paski od spodni, żeby czymś w rodzaju liny odciągać zbrojenia, pod którymi uwięzieni byli ranni.
O godz. 12.44 ktoś zadzwonił do pogotowia przy ul. Hożej. Dr Julia Borkowska-Gomez, gdy przyjechała na miejsce i zobaczyła, co się dzieje, krzyknęła przez radio do dyspozytorki: „Niech pani tu daje karetki z całej Warszawy”.
W 1999 r. w dwudziestą rocznicę tej tragedii Beata Pawlak, reporterka „Gazety Wyborczej”, rozmawiała z pracownikami Rotundy: „Pieniądze fruwały. Kasjerka Danuta Dymińska przypomniała sobie instrukcję: w razie pożaru pieniądze pakować w wory azbestowe wiszące na filarze. Ale filaru nie było”. W 2002 r. Beata Pawlak zginęła w wybuchu terrorystycznym w klubie nocnym na wyspie Bali.
Ryszard Przedworski, wówczas fotoreporter „Życia Warszawy”, był na miejscu tuż po eksplozji. – Fotografowałem w transie jak automat. Niczego nie czułem. Miałem wtedy wysokie buty podobne do tych, jakie nosili milicjanci i zomowcy.