Archiwum Polityki

Gorzka Ameryka

Rozmowa z niemieckim reżyserem Wimem Wendersem, którego najnowszy film „Nie wracaj w te strony” wchodzi właśnie na ekrany kin

Janusz Wróblewski: – Od wielu lat mieszka pan w Stanach Zjednoczonych, kręci filmy o Ameryce i jej kulturze, dlaczego tamten świat pociąga pana bardziej niż rodzinna Europa?

Wim Wenders: – Ameryka jest snem, mitem, który stał się ważną częścią mojego wychowania. Kiedy dorastałem, niemiecka kultura masowa nie istniała. O wojnie i Hitlerze nie mówiło się wcale. Czytałem amerykańskie komiksy, słuchałem rock and rolla, odkrywałem dla siebie bluesa, grałem w bilard, oglądałem westerny. To był mój świat, który postrzegałem naiwnie, uznając go za część siebie. Amerykański pejzaż wrósł we mnie głęboko, a książki Karola Maya utwierdzały mnie tylko w przekonaniu, że niekoniecznie trzeba jechać do USA, żeby stać się Amerykaninem. Zresztą jako mały chłopiec nie wierzyłem, że Amerykanie to odrębny naród. Tworzyli go Japończycy, Skandynawowie, Europejczycy – wszyscy, którzy nosili w sercach obrazy wielkich przestrzeni i identyfikowali się z nimi.

Kiedy przyszło otrzeźwienie?

Jak wiadomo, człowiek zawsze widzi tylko to, co chce zobaczyć. Ze mną było podobnie. Dlatego nawet w 1968 r., kiedy brałem udział w monachijskich demonstracjach lewicy przeciwko wojnie w Wietnamie (za co trzy razy lądowałem w więzieniu), moja bezgraniczna miłość do Stanów nic na tym nie ucierpiała. Kochałem Amerykę za to, że potrafiła szybko rozliczyć się z tego koszmaru, że zwyciężył patriotyzm, którego dziś, mimo pozorów i propagandowych haseł, aż tak nie widać. Odczarowanie następowało stopniowo. Zaczęło się pod koniec lat 70. jeszcze przed nakręceniem „Paris, Texas”. Podróżowałem wtedy na południe kontynentu. Im bardziej się oddalałem od New Jersey, tym więcej widziałem ubóstwa, ludzi bezskutecznie oczekujących pomocy społecznej, slumsów.

Polityka 41.2005 (2525) z dnia 15.10.2005; Kultura; s. 64
Reklama