Opera to zawsze był drogi biznes, o wiele droższy niż tradycyjny teatr. Nie tylko dlatego, że zatrudnia więcej ludzi, ale i dlatego, że z natury zawsze wymagała większej wystawności. Z początku była zabawką dla arystokracji ściśle związaną z dworami. Później stała się teatrem mieszczańskim. W ostatnim stuleciu na zachodzie Europy i w Stanach Zjednoczonych wykształcił się system sponsoringu; prawo dziś wręcz zachęca przedsiębiorców do odpisów na kulturę. W tych krajach zresztą kulturę uważa się za niekwestionowane społeczne dobro. W Polsce wciąż jest inaczej. Być może niezbyt wysoki poziom i ciągłe kryzysy naszych teatrów operowych wypływają z pozycji, jaką miały w czasach PRL. Bo jeśli chodzi o strukturę i prawo, nie zmieniło się prawie nic.
Operowy proletariat
Dla władz komunistycznych kultura stanowiła element propagandy, fasady upiększającej. Jeżeli przy okazji spełniała swoją podstawową funkcję, czyli dawała ludziom przeżycia i wzruszenia – tym lepiej. Opera znakomicie się do roli takiej fasady nadawała, miała więc byt zapewniony. Zresztą o pieniądzach w zestawieniu z kulturą w ogóle nie wypadało wówczas głośno mówić, co wśród publiczności utrwaliło idealistyczny sposób myślenia o sztuce. Jeżeli można czegoś z tych czasów żałować, to właśnie tego idealizmu.
Ze strony szeregowych artystów, członków zespołów, wyglądało to inaczej. Byli robotnikami sztuki i właśnie jak robotników ich zatrudniano. W większości polskich oper tak jest również dziś – w III RP nie przeszły one żadnej reformy. System zatrudnienia jest dokładnie ten sam jak przed 1989 r.: muzycy mają etaty i wyrabiają normy – każdy artysta wedle zasług ma pewną liczbę przedstawień wpisaną w swoje obowiązki (soliści nawet 0 lub 1!), a za każde kolejne, w którym wystąpi, płaci mu się jak za nadgodziny.