Archiwum Polityki

Jak to było naprawdę?

Najpierw poznaliśmy opis zdarzenia tylko na podstawie komunikatów policji: 14 października polski emigrant Robert Dziekański przyleciał do matki do Kanady; na lotnisku w Vancouver zachowywał się agresywnie, trzech funkcjonariuszy policji próbowało go obezwładnić, lecz nie mogli oni użyć spreju pieprzowego z uwagi na obecność innych podróżnych. Zastosowano więc paralizator, lecz z niezrozumiałych powodów podróżny zmarł. Paralizator, według producenta, jest urządzeniem bezpiecznym, poza tym zarejestrowano tylko 17 nieszczęśliwych wypadków na niespełna milion interwencji w USA i Kanadzie. Słowem, nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Dopiero kiedy wśród internautów zaczęło krążyć nagranie, wykonane przez przypadkowego świadka, okazało się, że policjantów było czterech, w pomieszczeniu odizolowanym od publiczności, zaś nieszczęsna ofiara w obecności policji zachowywała się spokojnie. Co więcej, okazało się, że wcześniej emigrant czekał wiele godzin na długie przesłuchanie przez służbę graniczną, a w tym czasie nikt nie pomógł matce Dziekańskiego, która szukała syna na lotnisku. Zbywając ją, objaśniono, że syn nie przyleciał.

W całej Kanadzie mówi się o „szokującym przykładzie okrucieństwa policji”. Szczególnie oburzone są organizacje polonijne. „Nie mogę się otrząsnąć ze zgrozy sceny zabijania bezbronnego człowieka, który przeszedł przez kontrolę security i nie mógł mieć przy sobie nawet pilniczka do paznokci. Poza tym, dlaczego bezradnego imigranta, który nie znał ani języka, ani miejsca, w którym się znalazł – pozostawiono bez opieki?” – pyta dr Jan Bobrowski, prezes Kanadyjsko-Polskiego Klubu Akademickiego w Vancouver. Prawda, że (choć z opóźnieniem) wszczęto oficjalne dochodzenie, prawda, że premier Brytyjskiej Kolumbii zapowiedział, iż osobiście przeprosi matkę ofiary.

Polityka 48.2007 (2631) z dnia 01.12.2007; Flesz. Ludzie i wydarzenia; s. 10
Reklama