Katarzyna Janowska: – Skąd się pan wziął w teatrze?
Jerzy Jarocki: – To zależy, gdzie umieścić ten początek? Czy w 1939 r. na rynku małego miasta (Niska), gdzie pierwszy raz publicznie do wielkiej grupy ludzi recytowałem patriotyczny wierszyk z okazji przekazania dwunastu masek gazowych tamtejszemu garnizonowi wojskowemu – dar społeczeństwa. Czy nieco później, już w trakcie okupacji, gdy z grupą przyjaciół zaanektowałem porzucony przez drogowców domek na kółkach i przerobiłem go na gmach teatralny, gdzie dawałem przedstawienia kukiełkowego teatru, głównie dla młodzieży od 3 do 15 lat z okolicznych ulic. Był to jedyny w moim życiu przypadek, że podjąłem się roli nie tylko reżysera, ale i dyrektora zarazem. Czy też może wtedy, gdy po wojnie, jako licealista, w Jeleniej Górze otworzyłem koło teatralne i grałem Majora w „Geldhabie” Fredry pod reżyserską ręką Brylińskiego? Nie. Chyba jeszcze nie.
Wydaje mi się, że dopiero w PWST w Krakowie, w końcu lat 40., po pierwszych swoich konfrontacjach z teatrami Krakowa, Warszawy, po pierwszych lekturach Witkacego, Meyerholda i Stanisławskiego zaczęło mi coś świtać w głowie. Ale dopiero po wielu latach, po szkole krakowskiej i rosyjskiej szkole w Moskwie, byłem gotów do tego, by lektura Gombrowiczowskiego „Ślubu” otworzyła mi oczy na zupełnie inną gramatykę teatru.
A dopiero po następnych dziesięciu latach praktyki, w procesie której ucierałem te wszystkie ingrediencje: polską literaturę, poezję, dramaty Różewicza, Mrożka, Witkacego, Amerykanów, europejską awangardę, Szekspira – w jednym tyglu, dopiero wtedy byłem bliżej sprecyzowania, jaki to teatr chcę uprawiać. Jeszcze bliżej byłem w końcu lat 70. Potem znowu dalej, ale zawsze na tyle zorientowany, że jakoś z aktorami udawało mi się dogadywać.