Jest pan zdegustowany poziomem filmów produkowanych obecnie w Hollywood?
Nie sądzę, aby to było właściwe określenie.
A jakie jest właściwe?
W Hollywood powstają różne filmy. Czasami wspaniałe. Jest tam wielu utalentowanych reżyserów. Zawsze znajdzie się paru, którym uda się zrobić piękne, wartościowe dzieła. A że powstaje ich mało? Pod tym względem w Hollywood nic się nie zmieniło od stulecia.
Przez 30 lat zrobił pan zaledwie siedem filmów. Dlaczego tak mało?
Nie dlatego, że nie próbuję. Zrobić film wysokiej jakości w Hollywood wcale nie jest łatwo. Z pewnymi tematami trudno się przebić. O kinie autorskim lepiej w ogóle nie myśleć. A zamiast zastanawiać się, dlaczego rzadko pracuję, powinien pan spytać, ile projektów mi odrzucono.
Ile scenariuszy panu odrzucono?
W sumie ponad 40.
„Rajd ku słońcu” z 1998 r. – ostatni zrealizowany przez pana film to współczesne kino drogi. Żeby powstał, musiał pan zrezygnować z ambicji?
Pracuję równocześnie nad wieloma projektami. Nie zawsze ten, który uważam za najlepszy, zostaje doprowadzony do końca. Nie chcę przez to powiedzieć, że w filmowym biznesie wszystko zależy od przypadku. Ten konkretnie scenariusz nie ja pisałem. Musiałem go gruntownie przerobić. Mimo to zrobiłem film ważny, mówiący wiele o współczesnej kulturze amerykańskiej.
Co istotnego o Amerykanach mówi bajka o podróży dwóch yuppies do miejsca, które według pradawnych indiańskich wierzeń ma uzdrowicielską moc?
Zacznijmy od tego, że Indianie, a więc pierwotni mieszkańcy Ameryki, uwielbiają konie. Arabowie, Anglicy, Chińczycy – też. Tak już jest, że narody, które kochają konie, mają kultury bogate, prężne, wartościowe.