Jeszcze kilka lat temu, gdy nowoczesne systemy sterowania ruchem były marzeniem wielu metropolii, reklamowano je jako lek na korki. Dziś marzenia zderzają się z twardą rzeczywistością. Naszpikowane najnowocześniejszą techniką urządzenia bywają bezradne w starciu z rosnącą masą samochodów. Sceptycy już twierdzą, że miliony złotych wyrzucane są w błoto, bo jeździ się jeszcze gorzej niż dotąd. Zwolennicy przekonują, że tak miało być: samochodom musi być gorzej, skoro to komunikacja zbiorowa ma dostać zielone światło.
W Warszawie zalążek nowego systemu pojawił się w wakacje. Budująca go firma Siemens zastrzegła, że jej produkt jest w fazie testów i wciąż się „uczy”. W każdym mieście ruch wygląda inaczej, więc do systemu nie można wprowadzić gotowych danych. Niemniej na temat inwestycji wartej ponad 34 mln zł słyszy się w stolicy do dziś głównie pomstowanie. Kierowcy narzekają na jeszcze większe korki, choć może biorą się one stąd, że włączenie systemu zbiegło się w czasie z licznymi remontami ulic.
Nie są też zadowoleni pasażerowie komunikacji miejskiej.
Czas jazdy tramwajem wcale się nie skrócił, a autobusy stoją razem z samochodami w ogromnych zatorach. – Na nasz stół operacyjny trafił pacjent w stanie agonalnym, czyli miasto bez żadnego systemu sterowania ruchem. Na razie wykonaliśmy zaledwie mały zabieg chirurgiczny. To dopiero początek – twierdzi Dariusz Jasak z firmy Siemens. Rzeczywiście, system objął zaledwie 37 skrzyżowań w Alejach Jerozolimskich, na Wisłostradzie i na Powiślu. Ponadto okazało się, że nawet najefektywniej sterowana sygnalizacja świetlna nie rozwiąże podstawowego problemu – braku obwodnic, na które powinny być kierowane największe potoki pojazdów, w tym ciężarówki. Warszawiakom pozostaje czekać na obiecane przez rząd trasy szybkiego ruchu w stolicy (w budowie jest raptem 10 km) oraz na kolejne fazy systemu, które mają objąć następne dzielnice.