Archiwum Polityki

Pchanie młota

Sportem rządzą prawa rynku. Towarem handlowym są widowiska. Tak funkcjonuje sportowy świat oraz część polskiego sportu. W tej części nie mieści się nasza lekka atletyka.

Chociaż polscy lekkoatleci wywieźli z olimpiady w Sydney (2000 r.) cztery złote medale, choć w 2002 r. odnieśli błyskotliwy sukces w halowych mistrzostwach Europy w Wiedniu (7 medali, w tym 4 złote), nie ma co liczyć na znaczący wzrost popularności dyscypliny, dopóki nie powstanie w kraju stabilny rynek lekkoatletycznych widowisk. Aby mogło się to dokonać, Polski Związek Lekkiej Atletyki musi zmienić nawyki myślenia i działania, wyrobione w innych czasach i warunkach.

W 2001 r. doszło do pierwszego poważnego starcia między sportowcami a związkiem. Nie chodziło wyłącznie o pieniądze, z którymi PZLA ustawicznie zalegał. Lekkoatleci upomnieli się o nowy sposób zarządzania tym sportem; o jasne kontrakty w miejsce apodyktyzmu PZLA. Rezolutni sportowcy pojęli, że sukces powinien nakręcać koniunkturę, tworzyć fundamenty – prawne i finansowe – pod dalsze sukcesy. Na czele zbuntowanych stanął wówczas dwukrotny mistrz olimpijski Robert Korzeniowski. Wspierany elokwencją Artura Partyki oraz wymownym milczeniem Szymona Ziółkowskiego coś tam załatwił, ale w sumie nie za wiele. PZLA okazał się niepodatny na argumenty.

Działacze związku nie potrafią bowiem zdefiniować swojej obecnej roli ani też roli zawodników. Tymczasem polscy lekkoatleci od dawna stoją jedną nogą na twardym gruncie rynku, biorąc udział w międzynarodowych mityngach za pieniądze, drugą tkwią w posocjalistycznym systemie państwowych dotacji. W Polsce nie istniał odpowiednik lekkoatletycznego rynku pracy, jaki działa od lat w Europie. Ten rynek dopiero powstaje. Tworzą go mozolnie ludzie z tzw. terenu, a PZLA nie wie, jak się zachować. Bronić swojej władzy czy poluzować wędzidła?

Polityka 29.2002 (2359) z dnia 20.07.2002; Społeczeństwo; s. 72
Reklama