Można powiedzieć, że to był Blitzkrieg. Teściowej Marty udało się rozbić jej małżeństwo w kilkanaście miesięcy, mimo że mieszkała w odległości 200 kilometrów. Od czego są telefony.
– Powinnam się zorientować wcześniej, ale przed ślubem byłam tak zakochana, że pewnych rzeczy po prostu nie chciałam widzieć – wspomina Marta. – A zaraz potem się zaczęło. Urządzamy wynajęte mieszkanie, ona ma u siebie wyrysowany plan i przez telefon instruuje, gdzie co postawić. Raz w miesiącu przyjeżdżała z teczką pełną wycinków z gazet z poradami: jak się zachowywać, jak leczyć migreny, albo ze złotymi myślami, które warto wtrącić w towarzyskiej rozmowie. A myśmy to wszystko mieli stosować. Robert był zameldowany u rodziców, więc tam przychodziły wyciągi z naszego konta. Otwierała je bez żenady i dzwoniła z awanturą, że jest debet. Miała pełną kontrolę nie tylko nad naszymi finansami, ale nad całym życiem, bo po najdrobniejszej kłótni mój mąż łapał za telefon, żeby poskarżyć się mamusi. A ona albo dzwoniła do mnie z pouczeniem, że Robert musi mieć spokój i ciszę, bo się uczy, albo od razu wsiadała w pociąg i zjawiała się z interwencją. Podczas wizyt u nas wyrywała mu z ręki szczotkę, zmywak czy szmatę, żeby się przypadkiem nie zmęczył.
Gdy Marta zaszła w ciążę, z jej małżeństwem było już naprawdę źle. Częstotliwość awantur i wizyt teściowej stale rosła. Przy którejś kłótni Robert uderzył Martę. Teściowa była na miejscu już za kilka godzin: widocznie go sprowokowałaś, musiałaś na to zasłużyć – podsumowała.
– Wpatrzona w niego jak w obrazek z papieżem, zakochana chorą miłością widziała go jako ideał bez wad. A ja oczywiście byłam złą kobietą, która rujnuje mu życie – opowiada Marta. Przy kolejnej awanturze postanowiła zastosować tę samą broń co mąż.