Ciemno, zimno, ponuro. W lochu przy ul. Mazowieckiej tłok i duchota. Chyba zwieźli całe miasto – pomyślałem, rozglądając się dookoła. Kiedy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, zacząłem rozróżniać niektóre twarze, zwłaszcza Marka Karewicza.
W 1957 r. pojawił się w Hybrydach Marek Karewicz, który ukończył szkołę fotograficzną, ale zapalił się do jazzu i próbował sił na trąbce oraz na basie. Zniechęcił go jednak guru ówczesnego jazzu Leopold Tyrmand, doradzając młodemu adeptowi, by pozostał przy fotografii. Była to decyzja zbawienna dla jazzu. Po pierwsze – pan Marek nie gra na trąbce. Po drugie – pan Marek gra na aparacie fotograficznym. Został królem fotografii jazzowej, miał ponad 90 indywidualnych wystaw na całym świecie i nie ma dziś trębacza, którego nie uwiecznił swoim obiektywem, może z wyjątkiem strażaka z kościoła Mariackiego, ale to wyłącznie dlatego, że trąbka najlepiej brzmi poniżej poziomu morza.
Wedle ankiety pisma „Jazz Forum”, najlepszym klubem jazzowym w Polsce jest Tygmont w podziemiu przy ul. Mazowieckiej, którego kierownikiem artystycznym jest właśnie Marek Karewicz. Zamiast, żeby on jeździł za muzykami, teraz muzycy przyjeżdżają do niego. W poniedziałek, 27 stycznia, zagrał mu wiecznie młody kwiat polskiego jazzu: Jerzy Duduś Matuszkiewicz, Zbyszek Namysłowski, Wojciech Karolak, Janusz Kozłowski, Andrzej Dąbrowski i Lora Szfran – znakomita wokalistka jazzowa... Tej nocy Marek Karewicz ukończył 65 lat, w tym prawie pół wieku w jazzie. Podziemie aż się zatrzęsło, kiedy z estrady i z widowni zabrzmiało „Sto lat!”, a potem już „Take the »A« Train” i inne standardy Glenna Millera.