Magdę Burbę w zeszłym roku do zerówki przyprowadzała matka. Od września mała chodzi już sama. Najpierw przez pola, potem spory kawałek przez las, a na koniec wzdłuż ruchliwej szosy. W sumie trzy kilometry. Drepcze szybko, popychana przez lodowaty wiatr. Boi się tylko wtedy, gdy jest ciemno. Droga zajmuje jej godzinę.
– I tak ma lepiej niż ja. Ja miałam pięć kilometrów – mówi matka Magdy. – W ogóle dzieci mają teraz lepiej. Wystarczy większy mróz i już odwołuje się lekcje. Kiedyś wiatr nie wiatr, mróz nie mróz, śnieg po dupę i się szło. Nie boję się jej puszczać. Czworo starszych też chodziło i nikomu nic się nie stało. Chociaż ostatnio w Białej Wodzie pojawił się wściekły lis i podobno pogryzł kilka psów. A z Białej Wody do Prudziszek niedaleko.
Gdy strzelają drzewa
Ta zima jest ciężka. Jedna z tych, kiedy – jak tu się mówi – strzelają drzewa, bo gdy przychodzi bardzo silny mróz, z trzaskiem pęka kora. Ciągniki nie chcą odpalać, a samochodem przez zaspy nie da rady. Więc w sumie najłatwiej pieszo.
W czasie ostatnich mrozów trzeba było jednak odwołać lekcje. Na zewnątrz było minus 36, a w środku tylko plus 5 stopni. Nie dało się wysiedzieć. Teraz jest już lepiej, zwłaszcza tym, którzy mają ławki blisko pieca.
W drewnianym zielonym domku są dwie sale lekcyjne: w jednej wspólnie uczy się II i III klasa, a w drugiej zerówka z pierwszakami. Pokój nauczycielski to jednocześnie magazyn, kancelaria i zaimprowizowana kuchnia, gdzie w czasie przerwy nauczycielki gotują w wielkim emaliowanym garze herbatę dla uczniów, żeby mieli czym popić przyniesioną z domu kanapkę.
– Prosimy bogatszych rodziców, żeby nie dawali dzieciom soczków w kartonikach. Tym, co nie mają, byłoby przykro.