Archiwum Polityki

My Cichociemni. Głosy żyjących

Po cichu się pojawiali, znikali w ciemnościach nocy. Stąd nazwa Cichociemni. Tak przynajmniej tłumaczy w filmie „My Cichociemni. Głosy żyjących” jeden z jego bohaterów. Jak sugeruje tytuł, oglądamy relacje ostatnich żyjących żołnierzy legendarnych służb specjalnych, szkolonych w Wielkiej Brytanii, następnie przerzuconych do okupowanej Polski. Reżyser Paweł Kędzierski wybrał formę dokumentu wzbogacanego wstawkami fabularyzowanymi. Nie zawsze pomysł się sprawdza. Np. epizod ucieczki z pociągu jedynej kobiety w tym towarzystwie Elżbiety Zawackiej został ciekawie pokazany. W wielu wypadkach inscenizacja zawodzi, przypominając zabawę w rekonstrukcję działań wojennych. Najważniejsi są jednak pojawiający się w bliskich planach uczestnicy i świadkowie tamtych wydarzeń. Mówią wprost do kamery, imponując pamięcią i opanowaniem. Niektórzy mają za sobą sowieckie łagry, więzienia, tułaczkę. W Anglii przechodzili długotrwałe, żmudne ćwiczenia, które wyłoniły najlepszych z najlepszych. (Podobnie do dziś szkoli się komandosów). Chcieli jak najszybciej wrócić do Polski, walczyć. „Młodzi martwili się, że wojna może się skończyć bez ich udziału. A tu taka okazja...” – wspominają dzisiaj. Skorzystali z tej okazji. Z 316 zrzuconych do kraju, 112 zginęło. Na 9 wykonano wyroki śmierci po 1945 r. „Myśmy naprawdę byli wspaniałe chłopaki, teraz to wyglądamy jak łamagi” – mówi z ironią jeden z weteranów. Nadal są wspaniali. Dobrze, że ów skromny dokument został zrealizowany. Cichociemni zasłużyli sobie jednak na prawdziwie wielki film. Najpierw jednak będzie telewizyjny serial „Sprawa honoru”.

Zdzisław Pietrasik

O filmach polskich wracających do przeszłości wojennej czytaj na s.

Polityka 31.2008 (2665) z dnia 02.08.2008; Kultura; s. 49
Reklama