Janina Paradowska: – Jak zostaje się premierem, będąc posłem z ostatniego rzędu?
Jan Krzysztof Bielecki: – W Sejmie kontraktowym ostatnie rzędy nie były wyznacznikiem pozycji politycznej. Raczej skupiały bardzo ciekawe towarzystwo, które nie miało przesadnej skłonności do siedzenia w jakiejś sali bez potrzeby i sensu. Trzymało się więc raczej blisko wyjścia. Obok mnie siedział Jacek Merkel, wówczas jedna z największych gwiazd Solidarności.
A jak było z tym premierostwem?
W gruncie rzeczy zwyczajnie. Przyjechaliśmy do Warszawy i już po zaprzysiężeniu Lech Wałęsa zaprosił mnie i zapytał, czy się boję, czy nie. Jeżeli się nie boję, to da mi nominację na premiera.
Powiedział pan: nie boję się?
Trochę się bałem, bo ciągle jeszcze byliśmy na początku zmiany ustroju, a poza tym to miało być premierostwo krótkoterminowe. Wszyscy byliśmy przekonani, że wybory odbędą się za dwa, trzy miesiące i funkcja premiera nie była w tamtym momencie atrakcyjna. Ten rząd miał być do szybkiej i całkowitej kasacji.
Ale miał spowodować przyspieszenie. Pod takim hasłem toczyła się kampania prezydencka.
Niezależnie do haseł kampanii życie przyspieszyło, i to bardzo ostro. Cały 1991 r. był jednym wielkim przyspieszeniem. Gdy dziś patrzę na to, co się wówczas działo na arenie międzynarodowej i tu, u nas w kraju, to myślę, że może powinienem był bardziej się bać. Ledwo rząd rozpoczął pracę, nastąpiła inwazja radzieckich służb specjalnych na radiostację w Wilnie, w parę dni później – operacja Pustynna Burza, w której brały udział siły ONZ i USA po najeździe Iraku na Kuwejt. W dodatku w kraju narastały poważne problemy; nastąpiło załamanie budżetu i trzeba było go szybko przebudować.