Archiwum Polityki

Cios kończący

W Starej Wsi, między Piotrkowem Trybunalskim a Kielcami, powstaje największe na świecie dojo do ćwiczeń tradycyjnych sztuk walki. Honorowym patronem przedsięwzięcia jest Lech Wałęsa, który

Początek treningu. Siad japoński, półprzymknięte oczy. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Koncentracja i gromadzenie energii. Ukłon w stronę portretu Gichina Funakoshiego, twórcy karate. Jak mawiał mistrz, karate zaczyna się i kończy uprzejmością.

Dojo, czyli miejsce

Dojo, sala do treningu tradycyjnych sztuk walki, oznacza w języku japońskim „miejsce, w którym się rozpoczyna”. Zaczyna się nie tylko mozolny trening fizyczny, ale, jak mówi Włodzimierz Kwieciński, dziś jeden z największych autorytetów karate tradycyjnego na świecie, rozpoczyna się przede wszystkim kształtowanie charakteru.

Karate po polsku zawdzięczamy, poniekąd, Jerzemu Grotowskiemu. Kwieciński doskonale pamięta ten moment: – Był początek lat 70. Mój znajomy Andrzej Juśkiewicz, z którym trenowałem judo, spotkał w łódzkim tramwaju Japończyka. A że uczył się z książek języka japońskiego, postanowił wypróbować swoje umiejętności i zapytał nieznajomego o godzinę. Tak się zaczęło.

Japończyk ów, Chiyomaro Shimoda, przyjechał do Polski zafascynowany tym, co widział podczas pobytu teatru Grotowskiego w Japonii. Warunek był jeden: by dołączyć do zespołu, musiał nauczyć się języka polskiego. Traf chciał, że właśnie w Łodzi istniał ośrodek nauki języka polskiego dla obcokrajowców, czyli sławna Wieża Babel. Okazało się też, że Shimoda ma mistrzowski pas karate.

– Treningi – wspomina Kwieciński – rozpoczynały się o godzinie dwudziestej, w starej szkole przy parku Staszica. W drzwiach niezmiennie stał portier, który, gdy już nam otworzył, kładł się na ławce spać. Zajęcia kończyły się o północy. Mieliśmy kimona do dżudo, Japończykowi pożyczyliśmy podobne, ponieważ nie miał ze sobą karategi. Skąd mógł przypuszczać, że w Polsce będzie mu potrzebna?

Polityka 38.2009 (2723) z dnia 19.09.2009; Na własne oczy; s. 116
Reklama