Archiwum Polityki

Szczęście w liczbach

Wszyscy w koło powtarzają, że wzrost PKB przekłada się na rozwój kraju i dobrobyt jego obywateli. Ale właściwie dlaczego tak uważamy?

Ten spektakl oglądaliśmy ostatnio co kwartał. Premier i minister finansów stają przed telebimem z mapą Europy, od Estonii po Portugalię kontynent tonie w czerwieni. Na morzu recesji widać jedną zieloną wyspę – to Polska, jedyny kraj Unii ze wzrostem gospodarczym. Donald Tusk unika triumfalizmu, przedstawia się raczej jako obrońca PKB, nowego skarbu narodowego Polski. W ostatnich miesiącach biliśmy się o niego jak o niepodległość – z zagranicznymi instytucjami, wieszczącymi Polsce recesję, bankami złośliwie zaniżającymi prognozy i gazetami odmawiającymi nam czci i chwały. Pod koniec listopada premier znowu stanął na tle „mapki, która od miesięcy wprawia Polaków w dumę”, by ogłosić zwycięstwo – 1,7 proc. wzrostu w trzecim kwartale, licząc rok do roku.

Taką reformę miał na myśli Nicolas Sarkozy, gdy w połowie września potępiał „religię liczb”. W auli Sorbony, w pierwszą rocznicę upadku banku Lehman Brothers, prezydent Francji odebrał raport Komisji ds. Mierzenia Wydajności Ekonomicznej i Postępu Społecznego. Półtora roku wcześniej Sarkozy poprosił 35 ekonomistów z noblistą Josephem Stiglitzem na czele, by ocenili zdatność PKB do mierzenia dobrobytu. Motyw tego zamówienia nie był czysto naukowy: Francja nie może przeboleć, że wlecze się za Ameryką w statystykach dochodu na głowę mieszkańca, choć widać gołym okiem, że przeciętnemu Francuzowi żyje się lepiej niż Amerykaninowi. Zapaść anglosaskiego kapitalizmu stworzyła doskonałą okazję, by rozprawić się z przyczyną tej drażniącej sprzeczności: produktem krajowym brutto.

Sarkozy wiedział, co robi, powierzając to zadanie Stiglitzowi. Amerykański noblista już w 2006 r. ostrzegał przed „fetyszyzmem PKB”, który jest według niego wskaźnikiem „przestarzałym i mylącym”.

Polityka 50.2009 (2735) z dnia 12.12.2009; Rynek; s. 40
Reklama