Polska poezja od zawsze obcowała ze śmiercią. Udomowiła ją, uczyniła z niej poczekalnię dla bohaterów heroicznych zrywów i tych, o których powiada Księga, że w śmierci są więksi niż za życia, pozostając dla bliskich i przyjaciół – niezapomnianymi.
W XVI w. Mikołaj Sęp-Szarzyński definiował śmierć jako „córę grzechową”:
Jako kosiarz ziele
Ostrą kosą ściele:
Tak to wszystko składa,
Ani opowiada
Nikomu swojego
Zamachu strasznego.
Zbigniew Morsztyn myślał podobnie, w czarnej jak krepa tonacji:
Żywot ten kształtem żywota
Ledwo może być zwany
Żywot ten śmierci istota,
Żywot ze snem zrównany.
Romantycy, wiadomo – Słowacki, rezerwowy Wieszcz, wierzył, że dopiero po zgonie spełni się jego marzenie, działać zacznie siła poetyckiego geniuszu:
Co mi żywemu na nic… tylko czoło zdobi,
Lecz po śmierci was będzie gniotła niewidzialna,
Aż was, zjadacze chleba – w aniołów przerobi.
Mickiewicz zapowiadał braterstwo ze śmiercią żywych i martwych:
Gdy tu mój trup w pośrodku was zasiada,
W oczy zagląda wam i głośno gada,
Dusza w ten czas daleka, ach, daleka,
Błąka się i narzeka, ach, narzeka.
Kornel Ujejski ograniczył się do strony ceremonialnej przejścia na drugą stronę:
Tyle dzwonów! Gdzie te dzwony? Czy w mej głowie huczą?