Twierdzenie, że brexit Wyspiarzom „się przydarzył”, byłoby uproszczeniem. Zapracowali na niego, wytrwale wątpiąc w swą europejskość, stawiając ponad nią legendę imperium – samodzielnego bytu, który nie musi liczyć się ze zdaniem Holendrów czy Słowaków w sprawie standardu czystości w ubojniach. Przede wszystkim dali sobie jednak wmówić, że coś, co zawsze było źródłem ich potęgi – obcy, którzy na Wyspach odnajdywali swój drugi dom – może być dla nich zagrożeniem. Dali się przekonać garstce polityków, że myślenie plemienne jest fundamentem egzystencji każdego narodu, także brytyjskiego.
Dla Brytyjczyków Europa najpierw była zagrożeniem. Imperium przestrzegało wobec kontynentu dość prostej zasady: trzeba zrobić wszystko, aby Europejczycy nie zjednoczyli się, bo wtedy nam zagrożą, a jeśli już nie można temu zapobiec, należy się do nich przyłączyć. Tak było w czasach napoleońskich. I taką perspektywę przyjęli Brytyjczycy po II wojnie światowej. Na przełomie lat 50. i 60. kolejne rządy Jej Królewskiej Mości jednocześnie z podziwem i obawą obserwowały, jak po drugiej stronie kanału rośnie wspólnota gospodarcza, później polityczna. I w końcu, po dwóch nieudanych próbach, z początkiem 1973 r. Wielka Brytania przyłączyła się do „wroga, którego nie można pokonać”.
Już dwa lata później brytyjscy politycy zapytali współobywateli, czy im się we Wspólnotach podoba. To pierwsze referendum zwolennicy pozostania w nich wygrali 67:23. I na Wyspach zaczęły się miodowe lata Europy. Liczba Brytyjczyków podróżujących na kontynent w ciągu dekady zwiększyła się ponadczterokrotnie. W drugiej połowie lat 80., po wprowadzeniu jednolitego rynku, rozpoczął się dwustronny boom inwestycyjny. A od początku lat 90. trwa inwazja Brytyjczyków na wybrzeża Morza Śródziemnego – do dziś ponad 1,5 mln nieruchomości w tym pasie nadmorskim należy do Wyspiarzy.
Jak pisze Fintan O’Toole w nowej książce „Heroic Failure: Brexit and the Politics of Pain” (Bohaterska porażka. Brexit i polityka bólu), pod koniec XX w. Europa była dla Brytyjczyków „powiewem świeżego powietrza wobec obyczajowej i klasowej stęchlizny Wysp”. Szczególną rolę odegrała tu Francja, która z „obszaru wrogiego” stała się „ulubionym kampingiem Albionu”, a nawet „najlepszą szkołą miłości” dla skostniałych Brytyjczyków. „Ale ta miłość nosiła już w sobie ziarna rozstania” – twierdzi O’Toole.
Pierwszym aktem brexitu było otwarcie rynku pracy dla obywateli państw przyjętych do Unii w 2004 r. Premier Tony Blair tłumaczył wówczas, że to konieczność, bo na Wyspach brakuje rąk do pracy. I jak pokazują dane gospodarcze, była to decyzja ze wszech miar uzasadniona. Podczas gdy gospodarki kontynentalne niemal stanęły, brytyjska w latach poprzedzających kryzys 2008 r. rozwijała się na poziomie 3 proc. PKB rocznie, głównie za sprawą taniej siły roboczej. Gdy jednak przyszedł kryzys, Brytyjczycy spadli z wysokiego konia. Zaczęło się poszukiwanie winnych, a do parlamentu trafili politycy, którzy dawali Brytyjczykom prostą odpowiedź – winni są obcy.
Ta rosnąca grupa zaczęła rozsadzać Partię Konserwatywną. Jej kierownictwo, z młodym Davidem Cameronem na czele, w pewnym momencie obiecało jej referendum w sprawie członkostwa w UE. Kalkulacja Camerona była następująca: nie ma szans, aby zwolennicy wyjścia wygrali głosowanie, a ono – samo w sobie – na lata zapewni mu spokój na prawej flance, bo przecież zapytał Brytyjczyków o zdanie. Nie docenił jednak fundamentalnej zmiany poglądów, jaka zaszła na Wyspach. Według cyklicznych badań the British Social Attitudes (BSA) w 1993 r. jako „eurosceptycy” określiło się 38 proc. badanych. W 2008 r. było to wciąż zaledwie 43 proc., natomiast w 2015 – na rok przed referendum brexitowym – 65 proc.
Wyniki głosowania, które odbyło się 23 czerwca 2016 r. – 52 do 48 za wyjściem z Unii – były więc może szokiem dla polityków, ale nie powinny być zaskoczeniem dla socjologów. Szczególnie że zwolennikom wyjścia udało się narzucić narrację, w której „obcy” są odpowiedzialni nie tylko za problemy gospodarcze, zapaść opieki społecznej i zdrowotnej, ale też za coraz głębsze podziały społeczne i religijne. Co ciekawe i dość charakterystyczne, narracja ta była szczególnie skuteczna w środowiskach, które z „obcymi” nie miały wiele do czynienia. Na wsi i w miastach do 50 tys. mieszkańców za brexitem opowiedziało się 66 proc. głosujących. W samym Londynie zwolennicy pozostania w Unii wygrali 69 do 21.
Nowa premier Theresa May, choć sama nie była zwolenniczką wyjścia, z werwą – choć bez strategii i planu – przystąpiła do wyciągania kraju z Unii. W marcu 2017 r. jej rząd oficjalnie uruchomił art. 50 Traktatu o Unii Europejskiej, dając sobie w ten sposób dwa lata na wynegocjowanie warunków wyjścia.
Dziś, na koniec tego okresu, nikt nie jest zadowolony. Premier May – bo parlament dwukrotnie odrzucił wynegocjowaną przez nią umowę wyjściową (stan na zamknięcie tego numeru POLITYKI). Zwolennicy tzw. twardego brexitu – bo wciąż czekają na warunki wyjścia godne imperium. I Unia – która traci swoją drugą największą gospodarkę i najsilniejszą armię. Co na to sami Brytyjczycy? Fotoreporter Piotr Małecki, autor prezentowanych portretów, zapytał ulicznych przechodniów w Londynie o ich „brexitowe refleksje”.