Właściciele biur podróży i hotelarze pocieszają się, że po wymuszonym pandemią kryzysie wszystko szybko wróci do normy, ale w mediach toczy się debata, gdzie, kiedy i czy w ogóle pojedziemy w tym roku na wakacje. Dlatego biznes turystyczny naciskał na rządy, aby jak najszybciej otwierać wewnętrzne i zewnętrzne granice Unii. Państwa południa Europy robią mnóstwo, aby spełnić nowe wymagania sanitarne, ale i tak wszystko zależy od dynamiki pandemii. A przede wszystkim od tego, kiedy ruszy gospodarka, jakie będą konsumenckie nastroje oraz ile pieniędzy zostanie ludziom na wakacje.
Ostatnio branża turystyczna stale rosła. Z raportu GUS wynika, że 2018 r. był rekordowy – ponad 60 proc. (20 mln) Polaków opuściło dom w celach wypoczynku, czyli 4,5 proc. więcej niż rok wcześniej, i wydało na podróżowanie 72,5 mld zł, aż 10 proc. więcej niż w 2017 r. Nawet jeśli sami nie jesteśmy światową potęgą turystyczną (w 2018 r. przyjechało do nas ok. 18 mln gości, a np. do Francji ponad 82 mln), a w branży zatrudnionych jest niecałe 5 proc. Polaków (w Grecji 25 proc.), to czerpiemy profity ze światowego turyzmu – jak nazywany jest turystyczny przemysł; potężna gałąź gospodarki. Dlatego politykom i ekonomistom zależy na utrzymaniu „po pandemii” masowej turystyki, z jej wycieczkami all inclusive i tanim lataniem.
Olga Tokarczuk powiedziała w kwietniu w „Gazecie Wyborczej”, że wyrosły ze szlachetnej idei podróżowania turyzm, który preparuje i sprzedaje nam świat, „stał się przekleństwem dla Ziemi”. Nie tylko autorka „Biegunów”, ale też ekolodzy, filozofowie i socjolodzy radzą, aby właśnie teraz zastanowić się nad „powrotem do normalności”, bo rzecz z pozoru tak błaha jak to, gdzie i jak będziemy spędzać urlopy, to dziś jedno z najważniejszych pytań o znaczeniu cywilizacyjnym.