Rajd ze świńskim sercem to projekt równie tajny, co kontrowersyjny, bo bezimienna świnia nie może nawet liczyć na tyle co kosmonautka Łajka, czyli wieczną sławę i znaczek pocztowy. Za to świnia odda życie w sterylnych warunkach. Następnie jej serce, na pokładzie drona, będzie uczestniczyło w transporcie testowym. Testowym, bo z czasem drony latać mają, nie ze świńskimi, ale z ludzkimi sercami. I w ten sposób ratować tych, którym dziś brakuje tych kilku minut, żeby serce przyleciało na czas. Sieć dronów miałaby pokryć całą Polskę i pozwalać na niemal automatyczną obsługę transportu organów, krwi czy ratujących życie leków, których nie ma na stanie danego szpitala. Tyle w wersji optymistycznej (oczywiście nie dla świni).
W mniej optymistycznej dron może spaść w czasie lotu i zamiast ratować życie, to może je komuś odebrać. Albo wpaść na przewody wysokiego napięcia i nie tylko usmażyć serce i siebie, lecz także spowodować awarię energetyczną na wielką skalę. I wtedy pojawią się pytania, kogo posadzić na ławie oskarżonych albo kto ma wypłacić ubezpieczenie, skoro żadna firma w Polsce takich lotów nie chce ubezpieczać.
Świadome tych i innych wyzwań państwo polskie postanowiło wejść do gry i stymulować rozwój dronów w Polsce. Stworzono, a nawet decyzją przewodniczącego Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów z 19 września 2017 r. wdrożono dedykowany dronom program. W duchu narodowej dumy nazwano go Żwirko i Wigura. Padły szumne zapowiedzi, że na polskim niebie królować będą polskie drony. Policja i straż pożarna widocznie przespały tę wiadomość, bo latają dronami chińskimi. Wojsko do dziś nie doczekało się sprzętu średniego i dalekiego zasięgu od polskiego przemysłu. W efekcie polskiej granicy strzegą drony amerykańskie. Jeśli tak dalej pójdzie, program skończy jak Żwirko i Wigura.