Dokładnie 161 dni przed małym krokiem Neila Armstronga, za to wielkim skokiem dla ludzkości, doszło do wydarzenia, które zmieniło życie człowieka nawet w większym stopniu niż symboliczne wzięcie we władanie Księżyca. Zanim 20 lipca 1969 r. Orzeł, lądownik misji Apollo 11, spoczął na usianej kraterami równinie Morza Spokoju, 9 lutego tegoż roku na lotnisku przy fabryce Boeinga pod Seattle wylądował po swym dziewiczym locie pierwszy prototyp N7470. Gdy główny pilot John Waddell po godzinie i szesnastu minutach spędzonych w powietrzu schodził z trapu, zaciskając w górze pięść w geście triumfu, nie mógł przeczuwać, jakiej rangi wydarzenia został bohaterem.
Boeing 747 – w chwili powstania największy statek powietrzny na świecie – miał być modelem przejściowym. Najlepszym – choć na krótko – samolotem linii lotniczych przed spodziewanym nadejściem ery superodrzutowców osiągających prędkość naddźwiękową. Przemysł lotniczy prognozował, że już w latach 70. przecinać niebo szybciej niż dźwięk będzie aż 1250 pasażerskich ekspresów klasy super jet. Pionierski radziecki naddźwiękowiec Tu-144, pierwszy w powietrzu prawdopodobnie dzięki temu, że – jak się przypuszcza – Sowieci ukradli robocze plany Concorde’a, był konstrukcją daleką od doskonałości i nie zrobił wielkiej kariery. Francusko-brytyjski oryginał radził sobie nieco lepiej i praktycznie zmonopolizował niszę superszybkiego transportu pasażerów przez Atlantyk. Było to jednak pyrrusowe zwycięstwo.
Mimo inżynieryjnego zaawansowania Concorde nie był zwiastunem przyszłości, ale artefaktem przeszłości. Tak jak pierwsze samoloty pasażerskie, był ekskluzywną – arogancką wręcz w swej bizantyńskiej ostentacyjności – zabawką dla bogaczy. Pokonywał ocean w czasie dwukrotnie krótszym niż inne pasażerskie odrzutowce, ale spalał olbrzymie ilości paliwa, niszczył ozon, generowany przezeń hałas był trudny do zniesienia, a bilety kosztowały krocie.