1 „Logan: Wolverine”, reż. James Mangold. Jeśli ktoś chce wiedzieć, jak wyglądają dobre komiksy superbohaterskie, to oczywiście powinien po komiksy sięgnąć, ale gdy akurat pod ręką będą same filmy – zdecydowanie „Logan”, a nie np. „Liga Sprawiedliwości”, powie mu więcej o potencjale medium. Bo „Logan: Wolverine” to jeden z najlepszych filmów roku, ogólnie, bez podziału na kategorie. Pożegnanie Hugh Jackmana z rolą mutanta Wolverine’a to gorzka opowieść o starości bohaterów, o pięknej przyjaźni z profesorem Xavierem (świetny Patrick Stewart), a wreszcie o nowym pokoleniu, które tu symbolizuje Laura (Dafne Keen). To opowieść brutalna, poruszająca, niekojarząca się z herosami z komiksów, bo nieoparta na efektownych starciach z łotrami, ale na walce z własnymi słabościami i trudną przeszłością. Jest tu humor, są łzy, jest wybitne aktorstwo, efektowność nieopierająca się na efektach komputerowych, jest wreszcie godne zwieńczenie historii Wolverine’a. Kino komiksowe niemalże u szczytu swych możliwości.
mat. pr.
Tak jak kiedyś westerny czy kino biblijne, tak obecnie najważniejszym trendem w Hollywood są ekranizacje komiksów. W tym roku na ekrany kin weszło ich kilkanaście. Oto najlepsza dziesiątka. Wybrał Marcin Zwierzchowski.
mat. pr.
<b>10. „Kingsman: Złoty krąg”, reż. Matthew Vaughn</b>. Film jest ekranizacją komiksu według scenariusza Marka Millara i kontynuacją „Kingsman: Tajne służby”. Najwyraźniej fakt, że coś łapie się do najlepszej dziesiątki w danej kategorii, nie czyni tego automatycznie dobrym. Bo „Złoty krąg” to obraz nieudany, zwłaszcza jeśli brać pod uwagę, jak świetna była pierwsza część serii. Bo „Tajne służby” były jednym z największych pozytywnych zaskoczeń ostatnich lat – film szalony i szalenie zabawny, grający z konwencją kina „bondowskiego”, niezwykle efektowny i momentami szokujący. W „Złotym kręgu” w zasadzie też to wszystko znajdziemy, pomnożone jednak do kwadratu, do sześcianu, aż to przesytu. W efekcie wyszła jakby parodia filmu, który i tak już momentami parodiował „Bondy”.
mat. pr.
<b>9. „Liga Sprawiedliwości”, reż. Zack Snyder</b>. Najwięksi superbohaterowie DC Comics połączyli siły, by dać… standardową łupankę z armią wygenerowanych komputerowo stworków i jednym dużym stworem, który chciał zniszczyć Ziemię. Wszystko poprzedzone rzecz jasna scenami zbierania drużyny. Może i na ekranie nie ma takiego chaosu jak w „Batman v Superman”, w którym upchnięto z sześć filmów. Ale klarowna historia nie czyni jej ciekawą. Bo nie ma w tym filmie niczego, czego kino czy komiksy już by nam nie pokazały, w dużych ilościach, no, może poza komicznym przypadkiem cyfrowego usuwania zarostu na twarzy Henry’ego Cavilla, co jak najbardziej widać i co wygląda kuriozalnie. Poza tym po prostu kolejny kręcony na tle zielonego ekranu akcyjniak.
Jonathan Prime/Monolith Films/materiały prasowe
<b>8. „Atomic Blonde”, reż. David Leitch</b>. Ekranizacja „The Coldest City” ze scenariuszem Antony’ego Johnstona i rysunkami Sama Harta. Akcja rozgrywa się w Berlinie w 1989 roku, a naszymi bohaterami są międzynarodowi szpiedzy, z graną przez Charlize Theron Lorraine, czyli tytułową Atomic Blonde, na czele. Wizytówką filmu są sceny akcji, bardzo efektowne, krwawe, kręcone realistycznie, bez wielu cięć i trzęsącej się kamery, po prostu pozwalające chłonąć wylewającą się z ekranu przemoc. Theron w zasadzie odgrywa tu rolę kobiecego Jamesa Bonda, przy czym jej walki są brutalne i szalenie, szalenie efektowne. Skojarzenia z „Johnem Wickiem” nasuwają się same, bo David Letich wcześniej zrobił twardziela z Keanu Reevesa, teraz zaś tak samo potraktował Theron. Efekt może nie jest aż tak dobry jak w jego poprzednim filmie, na pewno jednak zadowalający.
Marvel Studios/Disney
<b>7. „Strażnicy Galaktyki vol. 2”, reż. James Gunn</b>. Kontynuacja zaskakująco wspaniałych „Strażników Galaktyki”, czyli filmu z uniwersum Marvela, który miał w sobie radość Kina Nowej Przygody, ze sporą domieszką humoru i solidną dawką odwagi (szop i drzewo jako jedni z głównych bohaterów). Kontynuacja dająca wszystko to, co „jedynka”, i chyba nic więcej. Mimo że trudno odmówić filmowi uroku i jest to obraz udany, oferujący solidną mieszankę akcji i humoru, trudno znaleźć w nim jakiś przejaw oryginalności. To klasyczny sequel, realizowany według hollywoodzkiego przepisu: to samo, tylko więcej i bardziej.
Kino Świat
<b>6. „Valerian i Miasto Tysiąca Planet”, reż. Luc Besson</b>. Besson chciał w tym filmie z jednej strony zrealizować marzenie o ekranizacji kultowego francuskiego komiksu, z drugiej zaś wrócić do tego, co udało mu się w „Piątym elemencie”, a więc do kolorowego świata SF, do kosmicznej przygody na wielką skalę, efektownej, jednym słowem: rozrywkowej. I w jakimś stopniu udało się to osiągnąć, choć nie do końca. „Valerian” to film rozdarty między decyzje złe i dobre. Na przykład złą decyzją było obsadzenie w tytułowej roli Dane’a DeHaana, aktora świetnego, ale bez charyzmy młodego Harrisona Forda czy Chrisa Pratta (a taka była tu wymagana), świetną z kolei wybranie Cary Delevingne, by ożywiła postać Laureline – ona miała charyzmę, której jej koledze zabrakło. Podobnie dobrą decyzją było powierzenie Bessonowi stanowiska reżysera (w sumie sam je sobie powierzył), bo wizualnie „Valerian” oszałamia. Gorzej jednak ze scenariuszem – ten świat i ci bohaterowie zasługiwali na lepszą fabułę.
Disney/materiały prasowe
<b>5. „Thor: Ragnarok”, reż. Taika Waititi</b>. Kompromis między niezwykłością reżysera a sprawdzonym przepisem na blockbuster studia Marvel, z przewagą tego drugiego. Bo „Thor: Ragnarok” to film kolorowy, radosny, zabawny i momentami absurdalny, co po części z pewnością jest inspirowane sukcesem „Strażników Galaktyki”, w dużej mierze na pewno wniósł to do niego sam Waititi. Z drugiej strony – nie jest to kino tak oryginalne jak choćby „Co robimy w ukryciu” tego reżysera, a jeżeli rozbierać film na czynniki pierwsze, znajdziemy w nim wiele, wiele elementów wspólnych z tym, co w Kinowym Uniwersum Marvela już pokazywano. Ostatecznie dostajemy jednak udany film superbohaterski, może i z niespecjalnie wyróżniającą się fabułą, ale z bardzo dobrymi kreacjami, od Chrisa Hemswortha, przez Marka Ruffalo i Tessę Thompson, po Clate Blanchett w roli Heli, czyli głównej antagonistki naszych bohaterów. Szkoda tylko, że Marvel nie dał Waititiemu więcej swobody.
mat. pr.
<b>4. „Spider-Man: Homecoming”, reż. Jon Watts</b>. Udany powrót Pajączka do domu, czyli pod skrzydła Marvela – prawa do filmów z tym bohaterem ma studio Sony, które po ostatnich porażkach zdecydowało się oddać herosa w ręce konkurencji (pod warunkiem podziału zysków). I to była dobra decyzja. „Homecoming” to wreszcie film superbohaterski, w którym łotr jest ciekawy (świetna rola Michaela Keatona), a więc konflikt jest ciekawy, a więc fabuła jest interesująca. Mieszają się tu opowieść o nastolatkach i ich miłościach/lękach/szkolnych perypetiach z historią narodzin superbohatera i jego dorastania do odpowiedzialności. Jak w dobrym kinie superbohaterskim: jest zabawnie, efektownie, są bohaterowie, których losy chce się śledzić. Jest też bardzo dobrze obsadzony w roli Spider-Mana Tom Holland.
mat. pr.
<b>3. „Wonder Woman”, reż. Patty Jenkins</b>. Kluczem do sukcesu było obsadzenie w roli tytułowej Gal Gadot, która łączy w sobie siłę i piękno potrzebne do oddania postaci nieziemskiej Wonder Woman. Pomogło również wplecenie w dosyć standardową historię komiksową opowieści o kobietach i mężczyznach, o relacjach i równości, a wreszcie opowieści o wojnie. Jenkins nie ustrzegła się w tym obrazie wielu potknięć, w finale w zasadzie się przewracając, bo jest on absolutnie niesatysfakcjonujący, wszystko przedtem stanowi jednak miłą odmianę z jednej strony w bardzo „męskocentrycznym” świecie herosów, z drugiej w raczej nieudanych ekranizacjach komiksów DC.
mat. pr.
<b>2. „LEGO BATMAN: FILM”, reż. Chris McKay</b>. Najlepszy film z Batmanem w roli głównej od czasów „Mrocznego Rycerza” Christophera Nolana, wywodzący się wprost z obrazu „LEGO PRZYGODA”, gdzie Miller i Lord zapoznali nas z klockową wersją obrońcy Gotham. Batman w tym wydaniu to świetna komedia, wychodząca od bardzo dobrego zrozumienia tej postaci, poruszająca poważne tematy, jak choćby kwestie budowania rodziny, utrzymana jednak w absurdalnej konwencji. To szalona jazda bez trzymanki przez uniwersum Gacka, która bawi i wzrusza, a na pewno zaskakuje. O dziwo McKayowi udało się w tym filmie ożywić magię wspaniałej „LEGO PRZYGODY”.