Psychoterapeuta Mel Schwartz, prowadzący blog „Stan umysłu”, słusznie zauważa, że termin samoocena używany jest zwodniczo, wręcz perwersyjnie. Wszak przedrostek „samo” sugeruje, że ocena powinna wypływać od jej autora. Tymczasem większość nam współczesnych czerpie poczucie własnej wartości z zewnątrz. Źródłem dobrego samopoczucia bardzo często są dla nas wyniki porównań z innymi oraz szacowanie, czy jesteśmy już wystarczająco dobrzy, żeby zasługiwać na szczęście.
Jak cię widzą, taki jesteś?
Uczniowie i studenci często czerpią poczucie swej wartości ze szkolnych not, handlowcy – z liczby zamkniętych transakcji, co przekłada się na wyrazy uznania i premie finansowe. Dla uczonych źródłem samooceny jest liczba publikacji w prestiżowych czasopismach naukowych. A sporo młodych kobiet poczucie własnej wartości opiera na tym, jak ich uroda wypada na tle wygórowanych standardów piękna, promowanych przez popkulturę. Wiele osób samoocenę uzależnia od miłości, jaką żywi do nich inna osoba (więc kiedy związek kończy się, ich świat rozpada się na kawałki).
Większość współczesnych naukowców, piszących o samoocenie, tak naprawdę zajmuje się inni-oceną. Co zrozumiałe, bo pościg za nią jest tak głęboko wdrukowany w otaczającą nas rzeczywistość, że nawet nie zastanawiamy się nad jego sensownością. Zdanie: „tylko będąc twardym, kompetentnym, niezawodnym i nieustraszonym, można cieszyć się szacunkiem innych”, urosło do wymiaru aksjomatu.
Wymagania, jakie stawia nam rzeczywistość w tym zakresie, są bardzo wysokie. Na co dzień konfrontowani jesteśmy z doskonałością – wszędzie prestiżowe samochody, błyskotliwe gadżety, piękne przedmioty i drogie kosmetyki reklamowane przez powabne modelki oraz przystojnych modeli.