Mariusz Herma: – Korzysta pani z fejsbuka? Pytam, bo w Apple i Microsofcie pracowała pani między innymi nad rozwojem technologii społecznościowych.
Linda Stone: – Nie używam fejsbuka, rozumiem jednak jego urok. Chodzi przede wszystkim o wrażenie utrzymywania stałego kontaktu z mnóstwem osób bez potrzeby podnoszenia słuchawki i wydzwaniania do nich po kolei czy też prowadzenia korespondencji mailowej z każdym z osobna. Niektóre funkcje tego serwisu i mnie się podobają, tyle że nie chcę w tej chwili poświęcać im czasu.
Użytkownicy fejsbuka doskonale znają stan chronicznej dekoncentracji, o której pani opowiadała już w latach 90. Coś się od tamtego czasu zmieniło?
Głównie nasz stosunek do tego stanu. Kiedy w 1997 r. zaczynałam opowiadać o permanentnym rozproszeniu (ang. continuous partial attention – przyp. red.), ludzie reagowali entuzjastycznie. „Jestem online przez 24 godziny na dobę, przez siedem dni w tygodniu! Nic mnie nie ominie! – słyszałam. – Praca jest zawsze przy mnie, a dzieci wszędzie mogą mnie osiągnąć. Na oku mam wszelkie nadarzające się okazje i w dowolnej chwili mogę z każdej skorzystać...”. Pod koniec XX w. rzeczywiście wydawało się to fantastycznym wynalazkiem. Kiedy starałam się przekonywać, że ten nieustanny dialog z rzeczywistością wirtualną prędzej czy później nas wykończy, dla moich rozmówców było to niewyobrażalne. Niby dlaczego tak atrakcyjnym stylem życia mielibyśmy się zmęczyć?
A obecnie?
Większość osób przyznaje, że wolałyby jednak nie być całodobowo online. To fajnie, że dzięki nowoczesnym technologiom możemy łatwo i szybko połączyć się z siecią. Ale jeszcze fajniej, gdy możemy się od niej odłączyć, jeśli poczujemy taką potrzebę. Z roku na rok coraz częściej słyszę pytanie o negatywne konsekwencje trwania w permanentnym rozproszeniu.