Anorexia scholastica. Tak w 1892 r. na łamach „British Medical Journal” psychiatra i neurolog doktor James Crichton-Browne nazwał rzekome zaburzenie, które diagnozowano wyłącznie wśród dziewcząt mających nadmierny pociąg do nauki. Za jego przejawy uznano m.in. nerwice, lunatyzm, bóle głowy, epilepsję, silny spadek wagi, a także utratę moralności i całkowite szaleństwo. Anorexia scholastica była traktowana jako nieuleczalna, a ponieważ jej „wynalazca” był wpływowym autorytetem w dziedzinie zdrowia psychicznego, jej istnienie potwierdziło wielu innych lekarzy. Rozpoznawali ją jeszcze na początku XX w. – w czasach, kiedy kobiety, na skutek wieloletniej walki o prawo do edukacji, zaczęły zdobywać pierwsze stopnie naukowe.
Obecność kobiet na uczelniach ma zaiste krótką historię. Uniwersytet Jagielloński zaczął kształcić kobiety pod koniec XIX w., po ponad pięciuset latach swojego istnienia. Pierwsza kobieca habilitacja odbyła się na nim niecałe sto lat temu, w 1922 r., a pierwszą wykładowczynię zatrudniono w 1927 r. W międzywojniu pań na uczelniach było coraz więcej, wciąż jednak stanowiły niewielki odsetek studentów i nikły procent osób wkraczających na ścieżkę kariery naukowej. Nasze prababki wciąż odczuwały silną presję otoczenia skłaniającą je do pracy w rodzinnym gospodarstwie lub szukania męża.
Sytuacja zmieniła się dopiero po II wojnie światowej. W naszym kraju dostęp do nauki ułatwił kobietom komunizm, propagujący równouprawnienie płci. Idea równości była jednak w PRL wyłącznie deklaratywna – kobietom przyznano dostęp do wielu zawodów, nie zatroszczono się jednak o zmianę kulturowych wzorców, zgodnie z którymi miały one samodzielnie dbać o dom i wychowywać dzieci. W rezultacie tylko nieliczne kobiety były w stanie pogodzić karierę naukową z życiem rodzinnym. Sporo naukowczyń nie zakładało rodzin, ograniczając się do związku z życiowym parterem lub partnerką bądź decydując się na samotność. Akademickie ambicje wielu innych kobiet rozbijały się o konieczność zadośćuczynienia wymaganiom dwóch etatów – zawodowego i domowego. Kończyło się to zmianą zawodu, zaniedbywaniem rodziny bądź pracą na mało prestiżowym, tworzącym niewielkie możliwości rozwoju naukowego, stanowisku wykładowcy.
Męska płeć nauki
Niezliczone badania wykazały, że kobiety są na równi z mężczyznami zdolne do odnoszenia sukcesów we wszelkich dziedzinach nauki. Przedstawiciele obu płci są równie inteligentni, a podkreślane jeszcze parędziesiąt lat temu różnice w specyficznych zdolnościach kobiet i mężczyzn – matematycznych, przestrzennych, językowych czy przyrodniczych – okazały się mało istotne. Wydawałoby się więc, że gdzie jak gdzie, ale na uniwersytetach kobiety powinny mieć świetne warunki pracy. W końcu tworzą je i zarządzają nimi naukowcy, „przodownicy” kultury, stanowiący trzon współczesnej, opartej na wiedzy gospodarki. To przede wszystkim po nich można by się spodziewać znajdowania i promowania rozwiązań sprzyjających wykorzystywaniu kobiecego potencjału badawczego i dydaktycznego na równi z męskim. Na uczelniach problem dyskryminacji ze względu na płeć nie powinien już istnieć.
Statystyki są jednak bezlitosne. W Polsce 60 proc. studentów to kobiety, ale wśród pracowników naukowych ta proporcja jest dokładnie odwrotna, dając kobietom tylko 40 proc. szans, że zostaną asystentkami, adiunktami lub profesorami. Co więcej, im stopień naukowy jest wyższy, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że osiągnie go kobieta. O ile adiunkci będący zwykle doktorami to w 44 proc. kobiety, o tyle wśród profesorów jest ich tylko 27 proc. Dodatkowo udział kobiet w najwyższych szczeblach hierarchii akademickiej jest różny w różnych dyscyplinach. W naukach humanistycznych i biologicznych można spotkać stosunkowo dużo profesorek, choć i tak znacznie mniej niż profesorów. W naukach ścisłych, tzw. STEM (Science, Technology, Engineering, Mathematics), jest znacznie gorzej – odsetek kobiet profesorów oscyluje w nich wokół 10 proc. Przytoczone dane dotyczą Polski, jednak na całym świecie są podobne.
Słaba reprezentacja kobiet w obszarze STEM wywołuje zaniepokojenie i zaciekawienie. W 2012 r. zespół psycholożki społecznej Corinne Moss-Racusin z nowojorskiego Skidmore College opublikował wyniki badania, którym objęto ponad stu fizyków, chemików i biologów z amerykańskich uniwersytetów. Poproszono ich o ocenę CV osoby ubiegającej się o stanowisko menedżera laboratorium badawczego. Życiorys w każdym przypadku był ten sam, ale niektórzy akademicy dostali jego wersję żeńską, przygotowaną przez fikcyjną Jennifer, a inni męską, oznaczoną imieniem John. Jennifer została przez badanych obu płci uznana za mniej kompetentną kandydatkę niż John. W efekcie naukowcy byli mniej zainteresowani jej ewentualnym zatrudnieniem, mniej chętnie staliby się jej mentorami, zaproponowaliby jej też niższe zarobki.
Wyniki tego rzetelnie wykonanego badania próbowano podważać. Bo jak to możliwe, żeby naukowcy – ludzie o umysłach wytrenowanych w myśleniu racjonalnym, w pozbawionym uprzedzeń analizowaniu faktów – podejmowali personalne decyzje, kierując się płcią, a nie kwalifikacjami i doświadczeniem? Niestety, to jest możliwe, a co więcej – trudne do uniknięcia. Myśleniem ludzi kieruje bowiem gender bias, będący nieświadomą tendencją do preferowania tego, co męskie, i pomniejszania tego, co kobiece. Skłonność tę mają wszyscy, bo kultura wciąż jest androcentryczna, skoncentrowana na mężczyznach.
„Nauka ma męską płeć” – napisała Virginia Woolf w 1938 r. – i to się nie zmieniło. Na stanowiska naukowodydaktyczne częściej przyjmuje się mężczyzn – bo kobiety mogą zajść w ciążę, a w efekcie obniżyć wydajność zespołów. Chcące prowadzić eksperymenty i dzielić się wiedzą kobiety decydujące się na macierzyństwo nie uświadczą na polskich uczelniach żłobków ani innych ułatwień. Także ich szansa na naukowy awans spada – bo choć urlop macierzyński przestał być wliczany w okres, jaki naukowcy mają na doktorat czy habilitację, to system akademicki nie uwzględnia realiów związanych z czasem i zaangażowaniem, jakich wymaga wychowanie dziecka. Zwierzchnicy uczelni ani Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego nie troszczą się też o takie „drobiazgi” jak konieczność pracy w weekendy, związana z uczeniem na studiach niestacjonarnych. Na wielu uczelniach jest to wymuszane na pracownikach naukowo-dydaktycznych zajmujących niższe stanowiska – więc często na kobietach – i opłacane tak licho, że w żaden sposób nie wynagradza strat, jakie powoduje w życiu osobistym. Z tym życiem bywa zresztą krucho – kobiety decydujące się na karierę w obszarze STEM mają mniejsze szanse znalezienia życiowych partnerów. Uprzedzenia w ludzkich umysłach zakorzeniły się tak mocno, że pomimo dziesięcioleci nominalnej równości płci fizyczki i informatyczki wydają się mężczyznom „mało kobiece”.
Szklane ruchome schody
Naukowczynie podlegają mechanizmom dyskryminacyjnym typowym dla całego rynku pracy, opisywanym jako „lepka podłoga” czy „szklany sufit”. Istotą pierwszego jest utożsamianie kobiet z zawodami i stanowiskami mało prestiżowymi i słabo płatnymi. Kobieta może zostać nisko opłacaną profesorką pedagogiki, jednak jej szanse zajęcia stanowiska dziekana wydziału informatyki, otrzymującego komercyjne zlecenia, są nikłe. Jak zauważa prof. socjologii Renata Siemieńska-Żochowska, stosunkowo wysoki procent kobiet w niedofinansowanych uniwersytetach w naszym kraju czyni je „zwyciężczyniami wśród przegranych”. Mężczyźni uciekają do prywatnego sektora badań i rozwoju, w którym mają większe możliwości badawcze i wyższe zarobki. Ich miejsce – podobnie jak dawniej miejsce nauczycieli niższych szczebli edukacji, wraz ze spadkiem prestiżu i opłacalności tego zawodu – zajmują kobiety.
Zjawisko „szklanego sufitu” polega na tym, że choć kobiety dostrzegają możliwość awansu i teoretycznie ją posiadają, to nie mogą go osiągnąć. Jeszcze w 2016 r. Polska Akademia Nauk była sfeminizowana w zaledwie nieco ponad 4 proc., w grudniowych wyborach przyjęto 9 członkiń, co spowodowało wzrost do ponad 7 proc. W innych miejscach świata było niewiele lepiej – w latach 2013–14 akademie nauk w prawie siedemdziesięciu krajach w 88 proc. składały się z mężczyzn. W tegorocznych wyborach rektorów polskich uczelni publicznych na 89 miejsc zaledwie pięć przypadło kobietom.
Do niedawna niewielki udział kobiet we władzach instytucji badawczych tłumaczono „naturalnymi” różnicami między przedstawicielami obu płci. XX-wieczne osiągnięcia naukowe zmusiły ludzi do porzucenia XIX-wiecznej tezy, że mniejsze mózgi kobiet źle znoszą edukację, zabłysnęły jednak pomysłem, że kobiety, wciąż traktowane przede wszystkim jako rodzicielki, mają niższą motywację do zdobywania wpływu społecznego. To oczywista nieprawda – kobiety lubią oddziaływać na swoje otoczenie nie mniej niż mężczyźni. W XXI w. wiadomo już na pewno – kobiety mają trudność z awansowaniem na wyższe stanowiska m.in. na skutek opisanego wcześniej gender bias i „szklanych ruchomych schodów”, polegających na tym, że mężczyźni są częściej niż kobiety windowani na wysokie stanowiska naukowe. Akademie nauk i inne prestiżowe organizacje badawcze, pozwalające na zarabianie dużych pieniędzy i uzyskanie zawodowej wolności, działają na zasadzie męskich klubów, do których panowie zapraszają swoich kolegów.
Pszczoły robotnice
Kobiety nauki podlegają także specyficznym, typowym dla swojego zawodu, mechanizmom dyskryminacyjnym. Przykładem jest „efekt Matyldy”, nazwany imieniem amerykańskiej sufrażystki Matildy Joslyn Gage, która pod koniec XIX w. zwróciła uwagę na ignorowanie osiągnięć naukowych kobiet. Efekt ten, opisany w 1993 r. przez amerykańską historyczkę nauki Margaret W. Rossiter z Cornell University, polega na pomijaniu wkładu kobiet w odkrycia naukowe i przypisywaniu ich mężczyznom. Rossiter zauważyła, że mężczyźni naukowcy częściej cytują prace kolegów niż koleżanek, dostrzegła także preferencję mężczyzn w wynikach konkursów o granty, czyli środki umożliwiające prowadzenie badań.
Autorki raportu Enwise (Enlarge Women in Science to East, działającej przy Komisji Europejskiej eksperckiej grupy naukowczyń różnych dyscyplin, badających sytuację kobiet badaczek w krajach postkomunistycznych) w 2003 r. nazwały kobiety badaczki z naszego regionu pszczołami robotnicami, pracującymi na miód zbierany przez naukowców. Wiele zespołów badawczych działa według schematu: dobrze zarabiający mężczyzna profesor otoczony asystentkami, które za niewielkie pieniądze wykonują „czarną robotę”. W zamian za swoją żmudną pracę mogą liczyć, choć nie zawsze, na uwzględnienie swojego nazwiska w profesorskiej publikacji.
Publikowanie w wysoko punktowanych czasopismach (ich rankingi ustala MNiSW) jest dziś dla naukowców najważniejsze, bo to ono umożliwia wspinanie się po szczeblach hierarchii akademickiej. Umieszczenie artykułu w odpowiednim jest łatwiejsze, jeśli dysponuje się finansami z grantu, umożliwiającymi przeprowadzenie szeroko zakrojonych badań i opłacenie publikacji (to nie jest pomyłka – naukowcy często muszą płacić za umieszczenie artykułów w fachowych periodykach). W środowisku uniwersyteckim mówi się, że polską naukę toczą dwie groźne choroby: „grantoza” i „punktoza”. Jeśli masz romantyczny obraz nauki jako dążenia do prawdy – zapomnij o nim. Skuteczna – czyli ceniona, dobrze wynagradzana, mogąca doprowadzić do zdobycia profesury – działalność naukowa polega na zdobywaniu grantów i punktów. Jeżeli wyobrażasz sobie, że na uniwersytetach liczy się relacja uczeń–mistrz, której współczesnym odpowiednikiem jest tutoring – jesteś w błędzie. Polskie uczelnie to fabryki dydaktyczne, masowo produkujące absolwentów, których imion nie sposób zapamiętać. Kontakt ze studentami nie jest w żaden sposób premiowany, przeciwnie – jeśli naukowczyni się w niego angażuje, traci czas, który powinna poświęcić na gromadzenie punktów. A na uczelniach czas jest cenny, bo na zrobienie doktoratu są cztery lata, a habilitacji – osiem.
Praca na uniwersytecie oznacza dla kobiet funkcjonowanie w typowo męskim, opartym na rywalizacji, świecie. To jedna z przyczyn zjawiska opisanego jako „nieszczelny rurociąg”, polegającego na tym, że wiele naukowczyń „wycieka” z systemu akademickiego, po doktoracie spowalnia lub porzuca działalność badawczą. Stworzone przez mężczyzn uczelnie nie uwzględniają kobiecych priorytetów związanych z pragnieniem poświęcania czasu bliskim i budowania relacji ze studentami. Na Zachodzie naukowczynie mają wybór – mogą przenieść się z uniwersytetu do college’u, w którym będą czerpały satysfakcję z dydaktyki i prowadziły badania w swoim tempie. Polki nie mają takiego komfortu – jeśli nie akceptują męskich reguł, wypadają z naukowej gry.
Siła różnorodności
Wiedza naukowa ma służyć wszystkim, powinna więc być współtworzona przez kobiety i mężczyzn – to oczywiste. Jednak zwiększanie udziału kobiet w nauce to kwestia nie tylko sprawiedliwości społecznej, lecz także pragmatyki. Anita Woolley z Carnegie Mellon University i Thomas Malone z Massachusetts Institute od Technology opublikowali w 2011 r. wyniki badań nad efektywnością pracy grup mających do wykonania rozmaite zadania. Zespoły o dużej wewnętrznej spójności, złożone z osób o wysokim ilorazie inteligencji, dobrze zmotywowanych, osiągały gorsze wyniki niż grupy, w których było – po prostu – więcej kobiet. Za efektywną wymianę i wykorzystywanie informacji, które skutkują wzrostem „kolektywnej inteligencji”, odpowiedzialna jest prawdopodobnie wrażliwość społeczna, na którą kobiety, z racji specyficznego kulturowego treningu, pozwalają sobie w większym stopniu niż mężczyźni.
Liczba kobiet na uniwersytetach stale rośnie, to jednak za mało – potrzebna jest zmiana jakościowa. Kobietom trzeba umożliwić wyjście z getta, czyli z obszarów nauki stosunkowo mało znaczących dla gospodarki. Trzeba zwiększyć ich reprezentację na najwyższych, decyzyjnych stanowiskach – po to żeby mogły zmieniać uczelnie w sposób zgodny z kobiecymi preferencjami. Trzeba rozwinąć system ścieżek kariery naukowo-dydaktycznej, wprowadzić etaty nauczycielskie umożliwiające prowadzenie badań. Doceniać ważną dla wielu kobiet pracę ze studentami i działania popularyzatorskie. Nie chodzi już o to, żeby uczelnie były dla kobiet otwarte, ale o to, żeby były dla nich przyjazne.