„Nie zaglądaj mi w portfel, ty polska cebulo”. Tak wymowny tytuł nadała Magda, jedna z autorek – skądinąd bardzo popularnego – bloga „Krytyka kulinarna” wpisowi, w którym dosadnie przekonuje: „Polacy uwielbiają rozliczać innych z zarobków. Bo jak ktoś ma, to są tylko trzy możliwości: 1) ukradł, 2) dostał po znajomości, 3) dał dupy. Inna opcja nie wchodzi w grę, bo to przeczy logice. Polskiej logice”. To odpowiedź na kąśliwe komentarze czytelników, którzy wypominają jej, że od czasu do czasu pisze także teksty sponsorowane (dla blogerów to jedno z podstawowych źródeł dochodów). Autorka dodaje w swojej obronie: „Ja na to wszystko pracuję średnio dwanaście godzin dziennie, siedem dni w tygodniu, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku”. Po publikacji wpisu zawrzało i zaroiło się od jeszcze bardziej kąśliwych komentarzy w rodzaju: „Ciężką pracę to ma co najwyżej górnik, a nie jakiś pierwszy lepszy bloger”.
Robota u robota
Przykład wzięty z blogosfery jest nieprzypadkowy, mimo że „bloger” w społecznej percepcji nie ma jeszcze pełnoprawnego statusu „zawodu” – choćby z tego względu, że nie potrzebuje konkretnych dyplomów, certyfikatów, specjalistycznych kompetencji. Nie istnieje też żadna ustawa, która by określała, czym się zajmuje, na jakich zasadach, za jakie pieniądze itd. Pomijając jednak kwestie formalne, blogerzy faktycznie świadczą usługi: są opiniotwórczy („Krytyka kulinarna” przedstawia się jako „najpopularniejszy i najbardziej opiniotwórczy blog restauracyjno-podróżniczy w Polsce”), recenzują różne wytwory kultury (książki, filmy, seriale, gry), komentują sprawy polityczne, pomagają aranżować wnętrza, ubrać się, umalować, majsterkować, doradzają w kwestiach prawnych i finansowych.