Ja My Oni

Ja i selfie

Ja i selfie. Jak tworzymy swoje wirtualne ego

Świat toczy dziwna choroba – obsesja na punkcie własnego ego. Świat toczy dziwna choroba – obsesja na punkcie własnego ego. Getty Images
Kim jest człowiek w internecie – sobą, namiastką siebie czy kimś zupełnie do siebie niepodobnym.

Artykuł ukazał się w „Ja My Oni” tom 30. „Do czego nam ego”. Poradnik dostępny w Polityce Cyfrowej i w naszym sklepie internetowym.

***

„Mam coraz lepszy kontakt ze sobą” – głosi podpis na rysunku polskiej ilustratorki Edyty Draus. Pod spodem portret własny: ona i smartfon. To subtelna satyra na współczesność i jej rekwizyty, czyli powszechne i liczne urządzenia elektroniczne. Ale i gra skojarzeń, bo kontakt to z jednej strony umiejętność wglądu, czytania i rozumienia samego siebie, a z drugiej – zwykły przedmiot, gniazdko. Dziś, obok przenośnych, coraz bardziej wyrafinowanych ładowarek i powerbanków, rzecz absolutnie niezbędna. Oraz oplatająca człowieka kablami, gdziekolwiek jest i cokolwiek robi.

Dla kolejnych pokoleń nowe technologie to z rzadka narzędzia i gadżety (choć przy okazji naturalnie też). Częściej organizatorzy życia, warunek codziennego funkcjonowania i współuczestnictwa, ważni pośrednicy w podtrzymywaniu więzi z ludźmi i światem. Pytanie, czy także – jak na rysunku Edyty Draus – z sobą samym. A może to tylko rozpraszacze, które zakłócają lepsze poznanie i rozumienie samego siebie? Badacze sieci konstatują nie bez powodu, że w mediach społecznościowych ludzie przeważnie odgrywają role i tworzą własne biografie. Zupełnie jak w świecie niewirtualnym, choć z tą różnicą, że z pomocą klawiatury (albo, częściej, ekranu dotykowego) łatwiej coś ubarwić, przeinaczyć i nagiąć. Łatwiej też stworzyć najlepszą – we własnym mniemaniu – wersję siebie. Czyli właściwie kogo?

Wirtualne linie papilarne

Pisarz i fotograf Will Storr w książce „Selfie” (w Polsce jeszcze niewydanej) stwierdza, że świat toczy dziwna choroba – obsesja na punkcie własnego ego, silny narcyzm. W sieci widać zaś wyraźnie ich symptomy: człowiek snuje tu opowieści na swój temat, dzieli się zdjęciami, przemyśleniami, zdradza przekonania, mówi, co lubi, co go mierzi, bawi i wzrusza, wdaje się w dyskusje, zapowiada, gdzie będzie można go spotkać, szuka pracy, kontaktów, mieszkania, miłości itd.

Nie wiadomo, co nadeszło najpierw – era ego czy era nowych technologii, która tę obsesję karmi i podsyca. Ale jeśli internet miał służyć ekspresji osobowości, to wypromował ich sporo i okazał się idealną platformą do autoprezentacji w tej samej mierze co autokreacji. Storr przywołuje przykłady aktywnych wirtualnie celebrytów, ale i polityków, dziś – zdaje się – wylewniejszych niż ich poprzednicy z ubiegłych stuleci. Prezydent USA Donald Trump na łatkę egocentryka, nieprzewidywalnego lidera największego mocarstwa na świecie, pracuje m.in. na Twitterze. Tam nie bawi się w dyplomatę i niespecjalnie się powściąga. Przechwala się, że ma w zasięgu guzik atomowy, pokpiwa z mediów, stawiając się w roli dysponenta prawdy. To tam stwierdził też bezceremonialnie, że tegoroczne Oscary były nudne. Wiele z tych przemyśleń pozostałoby pewnie tajemnicą zarezerwowaną dla najbliższych, gdyby nie Twitter, tak prosty w użyciu, skracający dystans do świata i łatwo dostępny.

To dlatego badacze nowych mediów dochodzą do wniosku, że przetrwają po dzisiejszych ludziach nie osiągnięcia czy indywidualne dorobki, ale „wirtualne linie papilarne”, zapisane w internecie ślady ich działalności, komentarze i wpadki. Jak zapamiętał i postrzega ich ten cyfrowy świat, łatwo sprawdzić już teraz, wpisując do przeglądarki swoje imię i nazwisko. Wyniki zaskoczą niezależnie od tego, w jak bardzo staranny i kontrolowany sposób buduje się swój wizerunek w sieci. Już w 2013 r. naukowcy z uniwersytetów Stanforda i Cambridge dowiedli, że media społecznościowe potrafią bezbłędnie odgadnąć, jaki jest stan cywilny człowieka (65 proc. trafień), jakiego jest wyznania (aż 82 proc.), jaka jest jego orientacja seksualna (88 proc.) i czy ma skłonności do wpadania w nałogi (73 proc.). Po niedawnej aferze Cambridge Analytica, gdy wyszło na jaw, że firma pozyskała dane 50 mln Amerykanów zalogowanych na Facebooku, różni eksperci zaczęli sprawdzać, co właściwie internet wie o swoich użytkownikach. Sam serwis Marka Zuckerberga ma tych wrażliwych danych zatrważająco dużo: rozpoznaje twarze, wie, kiedy i z kim ktoś nawiązał relację na portalu, ma dostęp do listy jego kontaktów, wie, w co kto klika i do których wydarzeń dołączył, gdzie był, zna numer telefonu, upodobania. I przechowuje archiwalne wiadomości, nawet jeśli użytkownik dawno temu je skasował. Algorytm najwyraźniej zna internautów lepiej, niżby chcieli – a czasem lepiej niż przyjaciele i członkowie rodziny.

A może nawet lepiej niż oni sami? Wszak internet, ze swoją komputerową, niezawodną pamięcią, staranniej za nich odtworzy, czym żyli pięć lat czy dekadę wcześniej, jak wyglądali, z kim się przyjaźnili, w jakie się wdali spory i z kim już nie utrzymują kontaktu. Zapamięta, co ich dawniej frapowało czy złościło. A wreszcie – pośrednio – jacy byli. Tak jak osobowość człowieka tworzy jego prywatna historia, tak też w jakiejś mierze tworzy ją dziś historia jego przeglądarki.

Internet, (współ)twórca człowieka

Sieć jest więc cyfrowym zapisem – dokładnym jak nic w przeszłości, choć siłą rzeczy fragmentarycznym – poczynań człowieka i zmian, także charakteru. Ale jak twierdzą naukowcy, to też względnie nowy czynnik oddziałujący na pojęcie „osobowości”, „tożsamości”, rozwoju i kryzysu ego. Jeszcze jeden bodziec, który każe postawić słynne filozoficzne pytanie: kim jestem?

Prof. Ulrike Schultze z Southern Methodist University w Teksasie od lat bada związki tych dwu konstruktów: osobowości człowieka i nowych technologii, zastanawiając się, czy i w jaki sposób internet kształtuje ludzką tożsamość, jak wpływa na cechy, czy rozwija ego i jakoś je hartuje, czy wprost przeciwnie. Z historycznego punktu widzenia – tłumaczy badaczka – mając do dyspozycji różne narzędzia, z początku bardzo prymitywne, człowiek uczył się ich i konstruował nowe. To niekończący się proces wzajemnych oddziaływań. „Zwykliśmy sądzić, że to my jesteśmy twórcami technologii – wyjaśnia Schultze. – Ale technologie tworzą także nas”. I dodaje: „Stajemy się takimi, jakimi technologie pozwalają nam być”. Dowód pierwszy z brzegu: gdyby wielkie koncerny, jak Apple, nie uzupełniły repertuaru emoji, czyli wirtualnych ikon, o takie, które mają różny odcień skóry, spora część użytkowników sieci nie miałaby w niej swojej reprezentacji. Już ma i może wybierać z całej palety, od barwy bladej po bardzo ciemną. Co tylko świadczy o dużej potrzebie, by świat wirtualny był lepszym odwzorowaniem niewirtualnego i by obydwa lepiej się wzajemnie przenikały.

Schultze posługuje się – sama przyznaje, że przestarzałym – pojęciem „drugiego życia”, które człowiek konstruuje sobie w internecie, decydując się na awatar (to, jak wygląda, jak prezentuje się światu, jest najbardziej podstawową formą ekspresji osobowości), publikując zdjęcia (znowu: otoczenie o nas zaświadcza) czy komentując cudze wpisy. Badaczka konkluduje, że użytkownik sieci ma wiele tożsamości jednocześnie. W każdej chwili może je modyfikować i wymieniać: być konsumentem albo sprzedawcą, matką albo projektantką odzieży, wyrazicielem własnych przekonań (religijnych, politycznych) albo kimś zupełnie do siebie niepodobnym, testującym, jak by wyglądało jego życie, gdyby był mniej tchórzliwy, bardziej ryzykancki, odważniejszy w słowach i działaniach. Jednego dnia można wdać się w sieci w zajmującą dyskusję z ledwie poznanym człowiekiem, drugiego ostentacyjnie go ignorować. Niezobowiązująco flirtować, a potem być przykładnym mężem, publikującym porady wychowawcze. Wypowiadać się we własnym imieniu albo prowadzić blog w trzeciej osobie, przywdziewając szaty eksperta w konkretnej dziedzinie. Ten ostatni przypadek wiąże się z narodzinami całkiem nowego konstruktu XXI w. – „digital identity”, cyfrowej tożsamości (Gill, Zampini, Mehta, 2015), definiowanej jako ogół działań w sieci, które w pierwszej kolejności świadczą o nas jako o profesjonalistach w jakiejś dyscyplinie. To rodzaj wirtualnego CV dla instytucji, marek i pojedynczych użytkowników. Dochodzą do tego „osobowości internetowe”, role, które się wybiera: dyskutantów, hejterów, entuzjastów memów, żartownisiów albo cichych obserwatorów. To strategie, które trudno obrać w codziennym życiu, bo ma ono zupełnie inną dynamikę. Nigdzie poza siecią – stwierdza Ulrike Schultze – człowiek nie jest tak elastyczny.

W związku z siecią

Ani tak bardzo skołowany, bo nadmiar przysposabianych ról, a czasem i rozdźwięk między tym, kim się jest w sieci i poza nią, bywa źródłem wątpliwości i rozmaitych dysonansów poznawczych. Dr Jill Walsh z Boston University, badająca zachowania młodych ludzi w mediach społecznościowych, uważa, że internet „diametralnie zmienił sposób, w jaki dorastamy i ustalamy, kim jesteśmy”. Pokoleń urodzonych pośród smartfonów i tabletów dotyczy to w szczególności, bo ich przedstawiciele – dzisiejsze kilku- i nastolatki – od początku „zarządzają różnymi aspektami swojego życia, zawsze starając się myśleć o publiczności, której nawet nie znają”.

Ta publiczność to znajomi z internetu, obserwatorzy, ludzie, którzy śledzą czyjeś poczynania i na nie reagują – chociażby lajkami. Młodzi czują presję, by się wykazywać, dodać kolorytu nie zawsze ekscytującej historii, poprawić te cechy swojego wyglądu, których nie akceptują itd. Instagram, pozostający jedną z najpopularniejszych aplikacji na świecie, to darmowe narzędzie do liftingu. Ale doczekał się konkurencji. Aplikacja FaceTune, numer jeden w sklepie Apple w 2017 r., to podręczny program do retuszowania zdjęć. Pobrana przeszło 20 mln razy, ma pół miliona subskrybentów płacących 40 dol. (ok. 140 zł) rocznie za jej użytkowanie. FaceTune wymaże niedoskonałości twarzy, wybieli zęby i usunie pierwsze zmarszczki, i to zanim wykona się zdjęcie. Poprawia urodę na żywo w sposób – jak to zgrabnie ujął „Guardian” – „bardziej precyzyjny niż Snapchat i mniej skomplikowany niż Photoshop”. Twórcy aplikacji nie przewidzieli, że poza prostym retuszem jej użytkownicy będą zniekształcać swoje twarze tak, by były nie do poznania. Stąd zasadne wątpliwości psychologów i badaczy sieci, czy to nie kolejne wirtualne narzędzie, które buduje nierealistyczny obraz ciała. Zeev Farbman, prezes firmy Lightricks, która wypuściła apkę w świat, tłumaczył: „Nie stworzyliśmy jej po to, by manipulowano własnym ciałem, ale też nie będziemy dyktować użytkownikom, jak mają jej używać. Media społecznościowe to nie reality show. To jak reżyserskie cięcie. Jedni są w tym po prostu lepsi od innych”. Ostatnie zdanie trafnie oddaje istotę rzeczy – to właśnie odczuwany przymus porównywania się z innymi i rywalizacji rodzi presję, by przedstawiać się w sieci w lepszym świetle.

Do dobrze opisanych – także na łamach poradnika „Ja My Oni” – problemów, do których przyczyniają się media społecznościowe, takich jak zmiany behawioralne (sięganie do telefonu w sytuacjach towarzyskich, nieprawidłowa postawa ciała, pochylona sylwetka, niedobór snu), obniżone poczucie własnej wartości, lęk przed oceną czy skłonność do depresji, należałoby więc dołożyć jeszcze kryzys tożsamości. Psychoterapeutka Lisa Damour spuentowała w jednym z wywiadów, że to jak dorastanie na sterydach, w przyspieszonym tempie. W dodatku bagaż porzucony w sieci zostaje na zawsze. „Przed erą social mediów człowiek wybierał się na studia i zaczynał od zera. Teraz przeszłość podąża za nim nieustannie” – wyjaśnia Damour. Zanim się zacznie nową szkołę, pracę albo wejdzie w dowolne inne środowisko, już ma się niezłe rozeznanie, kto będzie tam człowiekowi towarzyszył. I działa to także w drugą stronę.

Prędzej czy później przychodzi jednak namysł, refleksja nad sobą: czy ten człowiek w sieci, ten starannie zbudowany profil to na pewno ja? Czy muszę w nieskończoność edytować swoje zdjęcia? Ważyć słowa w każdym wpisie, by się komuś przypodobać? Dr Walsh powiada, że młodzi przechodzą przez ten proces nawet trudniej, bo nie mają jeszcze na tyle rozwiniętych zdolności poznawczych, żeby prawidłowo separować świat wirtualny i niewirtualny. Poza tym ich tożsamość dopiero się wykluwa, charakter zarysowuje, poglądy krystalizują. Dorośli na ogół wiedzą lepiej, co jest złudzeniem, a co nie. Choć z drugiej strony badania dowodzą, że bezwiedne używanie mediów społecznościowych stępia krytycyzm. Dobitnie o tym świadczy kariera fake newsów.

Rozwód z siecią

Psychologom trudno jednoznacznie ocenić, czym skutkują autoprezentacja i autocenzura w sieci oraz czy wiernie odzwierciedlają cechy osobowości. Margaret Hall i Simon Caton na łamach magazynu „PLOS Journal” stwierdzają, że danych zostawionych w mediach społecznościowych jest mnóstwo, za to narzędzi do określenia, czy są autentyczne, nie ma właściwie wcale. Co zaś zaobserwowali w swoich badaniach, to że użytkownicy internetu dzielą się raczej pozytywnymi doświadczeniami, wycofując negatywne emocje. Wykazali też ciekawe zależności między aktywnością w sieci a cechami osobowości z tzw. Wielkiej Piątki. Badani odznaczający się wysokim wskaźnikiem otwartości na doświadczenie okazywali się bardziej optymistyczni, kompromisowi, zaangażowani, kompetentni. Ci z wysokim wskaźnikiem sumienności cenili relacje z bliskimi i zgadzali się z takimi twierdzeniami, jak: „Ludzie powinni być w sieci tacy sami jak poza nią” i „Wiem, jak jestem postrzegany w sieci”. Wysoki stopień ekstrawersji wiązał się m.in. z optymizmem i wysoką samooceną, ale i – co ciekawe – z częstym użyciem zaimka „my”. Wysoki wskaźnik ugodowości korelował z pewną powściągliwością, dopuszczaniem negatywnych emocji oraz… dojrzałością językową (wyrafinowane, bogate słownictwo, znajomość porzekadeł). Neurotyzm zaś był wyraźny u tych, którzy mają wysoką samoocenę, wykorzystują media społecznościowe do podglądania innych osób i są skoncentrowani na swoich osiągnięciach. Badanie na 500 pracownikach firmy Amazon Mechanical Turk nosiło wymowny tytuł: „Am I who I say I am?” (Czy jestem tym, za kogo się podaję?).

I jest to pytanie, na które samym użytkownikom trudno niekiedy odpowiedzieć. Najskuteczniejsza metoda jest paradoksem – trzeba się wobec sieci zdystansować, często dosłownie. W wielu publikacjach prasowych ostatnich miesięcy powtarza się fraza (i zalecenie): „Rozwiedź się wreszcie ze swoim smartfonem”. Badacze sieci piszą, że to tak trudne jak rozstanie z nałogiem, a wertowanie mediów społecznościowych przypomina palenie papierosów. „Zanim pojawił się iPhone, po papierosy sięgali ci, którzy mieli niespokojne dłonie – przypomina Hannah Kuchler na łamach „Financial Times”. – Zanim powstał Facebook, to tytoń obiecywał naprawić nasze stosunki z innymi ludźmi”. Oczywiście – dodaje Kuchler – od przebywania w internecie nie żółkną zęby i nie choruje się na raka. Ale też da się sporo wycierpieć. Stąd liczne inicjatywy i kampanie namawiające do detoksu, odstawienia sieci na próbę, choćby na krótko. W ramach akcji Time To Log Off, przeprowadzonej w styczniu tego roku, Brytyjczycy wyłączali się z sieci na 30 dni. Cal Newport, bloger i autor książek m.in. o cyfrowym życiu, zachęcał czytelników do tego samego. Z kolei pisarz i dziennikarz „New York Timesa” Farhad Manjoo wytrwał bez internetu dwa miesiące. Czytał tylko prasę drukowaną i książki i czuł się dużo lepiej poinformowany niż wtedy, gdy miał dostęp do newsów w internecie, często chaotycznych, publikowanych bez ustanku, rozmysłu i pospiesznie. Manjoo raptem odniósł wrażenie, że dzięki tej cyfrowej emigracji odzyskał nie tylko czas, ale i życie. Dowiedział się czegoś o świecie, a prócz tego stał się uważniejszym mężem i ojcem. Po prostu lepszym człowiekiem.

To duże słowa, ale nie dziwią. Zwłaszcza że dziennikarzom i przeciętnym użytkownikom sieci, którzy zdecydowali się na detoks i przetrwali, wtórują twórcy tych uzależniających wirtualnych narzędzi. Eksperci z Doliny Krzemowej coraz częściej zabierają głos publicznie (zwykle anonimowo) i rzadko są to głosy entuzjastyczne. Przeciwnie! Choć sami stworzyli od podszewki bezlik aplikacji i przez lata ulepszali media społecznościowe, ucząc się igrać z użytkownikami i nęcić ich na różne sposoby, to wiedzą, jakie to zgubne i jak czasem szkodzi. Dlatego sami są bardziej zdyscyplinowani i zdystansowani. Nie bez powodu ograniczają swym dzieciom dostęp do internetu. Nie bez powodu zmieniają kolorystykę w smartfonach na odcienie szarości, żeby ich mniej kusiły (dowiedziono, że najbardziej kusi czerwień, dlatego większość aplikacji wysyła powiadomienia właśnie w tym kolorze). Nie bez powodu nocami separują się od technologii. Jasny ekran pobudza mózg i wzmaga czujność – a przed snem to niekorzystne. Oni to wiedzą. I są odporniejsi, bo sami stworzyli mechanizmy, które tak sprytnie oddziałują na człowieka. Do tego stopnia, że sam traci rozeznanie, kim w tej sieci ma być.

Choć więc detoks – albo tymczasowa separacja – to rozwiązanie radykalne, to pomaga spojrzeć na siebie od nowa. Catherine Price w felietonie dla „New York Timesa” pisze, że związek człowieka ze smartfonem odbiega od tego, co terapeuci nazwaliby „zdrową relacją”. Price radzi gruntownie przemyśleć, jaki ten związek być powinien. Samego siebie zapytać, kim i po co jestem w sieci. A jeśli i to nie wystarczy, żeby się z nią rozwieść, to przypomnieć sobie jedną banalną, ale pewną rzecz: życie jest za krótkie, by spędzić je przed ekranem.

***

Tekst ukazał się w najnowszym Poradniku Psychologicznym „Ja My Oni” poświęconym ego. Poradnik do kupienia w kioskach, dostępny w Polityce Cyfrowej i w naszym sklepie internetowym. Przeczytaj spis treści.

Ja My Oni „Do czego nam ego” (100131) z dnia 14.05.2018; Własne ego; s. 40
Oryginalny tytuł tekstu: "Ja i selfie"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama