W zbiorze „I przyszedł do mnie rak”, napisanym przez kobiety z nowotworami piersi oraz ich bliskich, jaki ukazał się w 2007 r. pod redakcją Anny Mazurkiewicz, tylko dwa opowiadania są podpisane inicjałami. Oba autorstwa dzieci pacjentek. One – w odróżnieniu od chorych kobiet – czuły się widocznie najbardziej skrępowane mówieniem o swoich przeżyciach, gdy do domów, w których dorastały, zakradł się rak.
„To słowo nic strasznego dla mnie nie znaczyło – napisała A. – Ot, taki czerwony skorupiak ze szczypcami. Widziałam go w książce i w jeziorze. Może trochę uszczypnie, ale dotknąć go tylko patykiem i już ucieka przerażony. Dlaczego ma go moja mama, czemu wszyscy wokół coś w tajemnicy przede mną szepczą, mówią o szpitalu, operacji, leczeniu? Przecież wystarczyłby patyk, a rak na pewno by się wycofał – nie szczyp mojej mamy, idź sobie, niedobry!”.
Później było gorzej, bo mama A. publicznie przyznała się, że jest amazonką. „Wstydziłam się jej okaleczenia. Jedna z koleżanek zapytała przed lekcją wychowania fizycznego, jak wygląda matka bez cycka i jak to jest z blizną czy protezą. Rzuciłam się na nią z pięściami, a potem z płaczem uciekłam do domu”.
Trudna sztuka rozmowy
– W wielu rodzinach nie rozmawia się o problemach. Jakby na środku pokoju siedział różowy hipopotam, a wszyscy domownicy wokół niego chodzili i udawali, że go nie widzą – mówi dr n. med. Mariola Kosowicz, kierownik Poradni Psychoonkologii w warszawskim Instytucie Centrum Onkologii. Zmowa milczenia odbija się na dzieciach, bo są za małe, by pojmować świat bez doświadczenia pomagającego udźwignąć kłopoty.
Gdy emocje dorosłych sięgają zenitu – a w przypadku choroby to naturalne – każde dziecko odczuwa ten kryzys na równi ze swoimi bliskimi.