Justyna Sobolewska: – Przekładał pan pisarzy, którzy tworzą swój język, tak jak Cormac McCarthy. Jak wygląda w takim wypadku praca tłumacza? Na ile chce być wierny, na ile musi sam tworzyć język?
Maciej Świerkocki: – Pisarz i tłumacz właściwie zawsze tworzą własny język. Może nawet inny w każdej książce. Tłumacząc język Południa McCarthy’ego, stworzyłem własny język, najprościej mówiąc, proletariacko-wsiowy, który wydawał mi się lepszym ekwiwalentem niż jakiś gotowy polski regionalizm, na przykład gwara góralska albo warszawska. Mój język miał raczej tworzyć pewną atmosferę – ubóstwa, braku wykształcenia, braku tożsamości, ale i komizmu.
Tłumacz jest po trosze zarówno fałszerzem, plagiatorem, jak i naśladowcą, na przykład gdy naśladuje fabułę oryginału czy specyficzny język pisarza. Przypadek McCarthy’ego różni się tu od innych tylko skalą trudności. Tłumacz naśladuje jego język, głos, rejestr, skalę, wszystko, ale robi to zawsze w swoim języku, czyli niejako przy użyciu zupełnie innej palety, a nawet innych narzędzi i w innych warunkach klimatycznych. I mówi przecież do innego odbiorcy. Przekład to niedoskonałe odbicie, kopia już na pierwszy rzut oka różniąca się od oryginału, bo do tego wszystkiego jeszcze w końcu przetworzona, zinterpretowana przez tłumacza, który ogląda go swoimi oczami, doświadcza własną wrażliwością i przepisuje po swojemu. Czy chce, czy nie chce, tłumacz siłą rzeczy zniekształca zatem tę kopię wedle własnych kryteriów, także artystycznych.
Przekład jest jakby ekranizacją scenariusza, tłumacz i pisarz tworzą go wspólnie, jak reżyser i scenarzysta, przy czym rolę reżysera gra tu tłumacz, który narzuca oryginałowi swoją wizję jego świata.