Niezbędnik

Szczecin. Niekochani

Wizytówka miasta: widok na Wały Chrobrego (dawniej Hakenterrasse), Muzeum Narodowe i Urząd Wojewódzki (po prawej) Wizytówka miasta: widok na Wały Chrobrego (dawniej Hakenterrasse), Muzeum Narodowe i Urząd Wojewódzki (po prawej) Darek Krakowiak
Staraliśmy się, lecz utknęliśmy w przedsionku. Niby duże miasto, jednak nie dość duże, by dołączyć do ligi tych największych; niby mamy ciekawą historię, ale gdzie indziej władze i mieszkańcy potrafią lepiej ją sprzedać, opowiedzieć.
Nowe bulwary nad Odrą, jedno z ulubionych miejsc spacerowiczów, rowerzystów i żeglarzy.Robert Stachnik/Reporter/EAST NEWS Nowe bulwary nad Odrą, jedno z ulubionych miejsc spacerowiczów, rowerzystów i żeglarzy.

Szczecinianie lubią debaty o sobie. Urodziłam się w 1963 r. i pamiętam rytuały lat 70. Miały formę akademii, odbywanych pod wyciętymi z brystolu napisami „Myśmy tu nie przyszli, myśmy tu wrócili”. Hasło znane na Ziemiach Odzyskanych, zneutralizowane satysfakcjonującą teraźniejszością w miejscach takich jak Wrocław – wieczny konkurent, przedmiot zazdrości, bardziej uzdolniony uczeń XX-wiecznej lekcji historii. W Szczecinie zamarło nam na ustach, wisi gdzieś w powietrzu nad ulicą Wielką, czyli do końca wojny Breitestrasse, przemianowaną w 1981 r. na ks. kardynała Stefana Wyszyńskiego, czy nad aleją Jedności Narodowej, czyli Kaiser Wilhelm Strasse, noszącą obecnie imię Papieża Jana Pawła II. Dodano „papieża” z neoficką gorliwością, być może wyuczoną w szkołach, w których nauczyciele tłukli do naszych głów ideologię piastowskich ziem. Na pewno papież, na pewno zawsze była tu Polska, a przynajmniej jakaś słowiańszczyzna, wyparta przez germański ekspansjonizm i niesprawiedliwość dziejową, którą wyrównamy wspólnym wysiłkiem pionierów i patriotów lokalnych.

Podczas szkolnych akademii nie zadawałam sobie pytania, kim są „myśmy”, skąd wrócili i w jaki sposób ma wyglądać ich (nasze?, moje?) trwanie na prapiastowskiej ziemi. Skoro wróciliśmy, musieliśmy być potomkami ludzi, którzy niegdyś, zapewne przed wojną, mieszkali tutaj, a potem wyparowali, zaginęli we mgle niedomówień i półprawd. Może wywieziono ich na wschód, skąd ich potomkowie, z niewielkim dobytkiem albo i bez niego, wracali między 1945 a 1957 r.? Podczas akademijnych montaży słowno-muzycznych śpiewaliśmy o czynie zbrojnym od Lenino do Berlina, o pożodze, nie lokalizując jednak tych historycznych żywiołów. „Tu” było piastowsko i gryficko, a „tam” rozciągało się niewiadome. Znaliśmy miejsce docelowe, niewiele wiedząc o domach opuszczonych. Reprezentowały je strzępy dobytku, oleodruki i wyszywane obrusy, monidła, chusty pioniera i książeczki do nabożeństwa. Dworków w tle, jeśli zachowały się jakieś zdjęcia, nie było widać, raczej krzywe płoty i małe ogródki.

Kwestia miejsc pochodzenia obywateli Szczecina od 1945 r. inaczej kształtuje się w statystykach, a inaczej w myśleniu potocznym. Nadal możemy spotkać opinię, że przyjechali tu przede wszystkim ludzie z kresowych miasteczek i wsi. Lwowska inteligencja, tamtejsze instytucje nauki i kultury „wyciekały” po drodze, na stacjach pośrednich. Do Szczecina przetransponowano nazwę drużyny piłki nożnej Pogoń, pomnik Kornela Ujejskiego, nie udało się przeniesienie z Wilna Uniwersytetu Stefana Batorego. W przedwojennym Stettinie nie było tradycji wyższego szkolnictwa, więc uczeni woleli szukać miejsc z lepszym, choćby przejętym, zapleczem.

Jedną z dziwnych cech tego miasta jest potrzeba poszukiwania punktu odniesienia, silnego wzoru. Chętnie mówimy, że układ ulic przypomina Paryż albo że jesteśmy „małym Berlinem”. Nie zostaliśmy „nowym Wilnem” ani „nowym Lwowem”. Zawsze więc widzimy nasze miasto jako dopełnienie istniejącego wzoru i niespełnioną obietnicę wielkości. W ostatnich latach toczymy udane boje o odzyskiwanie kopii słynnych dzieł dekorujących Stettin, a rozparcelowanych po Polsce, i rozpalają nas dyskusje na temat sensowności tych z ducha postmodernistycznych działań. Taką udaną batalię stoczyliśmy o rzeźbę kondotiera autorstwa Bartolomeo Colleoniego, której oryginał stoi w Wenecji, a pierwsza kopia, wywieziona od nas, zdobiła dziedziniec Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Bardziej dbamy o odzyskiwanie starych, choćby symulakrów, niż o jakość nowych pomników: Anioł Wolności stojący na placu Solidarności zdobyłby znaczącą pozycję w europejskim konkursie na wzniosły kicz.

To, kim jesteśmy, wiąże się z tym, skąd przybyliśmy. W rzeczywistości największa migracja pochodziła z terenów należących przed wojną i po wojnie do Polski, w 1947 r. ludność z centrum kraju stanowiła tu 63 proc., silną grupą byli mieszkańcy Wielkopolski. Oni też często zajmowali stanowiska administracyjne. Może jesteśmy „małym Poznaniem”? Powiedzmy wprost: miastem awansu z powiatu do województwa?

Pomieszanie prawdy o wiejsko-małomiasteczkowym pochodzeniu osadników z mitem o liczebnej przewadze Kresowiaków oddaje splot kompleksu wyższości z kompleksem niższości. Kresowość postrzegana jest jako inność, zwłaszcza jeśli nie można jej łączyć z mitem dworkowym. W społecznych podziałach „oni”, rozpoznawalni po akcencie i zapóźnieniu cywilizacyjnym, mieli stać poniżej tych, którzy przybyli z uporządkowanej, znającej kanalizację, metody administrowania i mieszczańskie zwyczaje Wielkopolski lub z Warszawy, a nawet z Galicji. Okazywanie wyższości „ruskim” nadal zdarza się tu mimo zaniku akcentu i nierozpoznawalności różnic kulturowych. Językoznawcy jeszcze w latach 80. twierdzili, że w Szczecinie mówi się najczystszą polszczyzną, właśnie dlatego, że ucieczka od wszelkich różnic – gwarowych i regionalnych – miała zapewnić życiowy awans.

Przybyszów z Kresów obwiniano o wszelkie zło. Mieli być szabrownikami, zabójcami; demontować nieznane sobie urządzenia hydrauliczne, wprowadzać bałagan. Postać „zaciągającego” zbója można spotkać w reportażach i prozie z lat 40. i 50. Szabrem trudniły się raczej hordy rabusiów z Wielkopolski czy Mazowsza, mające szanse zorganizować sobie rynek zbytu. Osadnicy – westernowe skojarzenia przyjęły się w języku lokalnym – dzielili się na dobrych i złych. Dziki Zachód wymagał twardości charakteru, pracowitości, a negatywne zjawiska należało przypisywać innym, obcym, zdemaskowanym i zwalczanym w zgodzie ze schematem zadekretowanej na zjeździe szczecińskim w 1949 r. literatury socrealistycznej.

Ślady naszych przodków, ewentualnych Piastów i Gryfitów, którym natrętnie przypisywano piastowskie pochodzenie, oraz zmityzowanych pradziadków i prababć, z ich tragicznymi i niecenzuralnymi dla komunistów biografiami, zostały zatarte, a zewsząd wyzierały zupełnie inne, zwane poniemieckimi, znaki przeszłości. Monumentalna architektura Wałów Chrobrego (Hakenterrasse), Zamek Książąt Pomorskich, napisy na chodnikach i akcesoriach budowlanych, sterty podniszczonych przedmiotów z obcojęzycznymi znakami fabryk. Wały Chrobrego wydawały się zresztą „nasze” przez nazwę, tak jak całe śródmieście, spolszczone przez język. Wycisnąć z kamieni polskość, choćby miały płakać odpryskami niemieckich napisów.

Polska administracja przejmowała Szczecin trzykrotnie. Niemcy, których po wkroczeniu Rosjan zostało ledwie 6 tys., w maju i czerwcu 1945 r. zaczęli wracać i na początku lipca było ich ponad 80 tys. Próbowali zmieniać faszystowskie nazwy ulic na „słuszne”, np. Adolf Hitler Strasse na Ernst Thälmann Strasse. Tryb wysiedlania stanowi wstydliwą kartę, rzadko przypominaną. Czasowo obowiązujący nakaz noszenia białych opasek z literą N, przymusowa praca, głodowe racje żywnościowe, bałagan w punktach zbiorczych i warunki transportu, a zwłaszcza przejmowanie „poniemieckiego” mienia na oczach degradowanych właścicieli – nie należą do pozytywnego mitu założycielskiego, opowiadającego o wysiłku odbudowy.

Opowieść o podróży polskich osadników także została wtłoczona w sentymentalno-heroiczny schemat, zamknięta w obrazie towarowego wagonu, tzw. krowiaka, i kartonowej walizki. Nie ma zapachu, pomija szczegóły. Lubimy też podkreślać wielokulturowość miasta. W 1946 r. mieszkało tu ponad 30 tys. Żydów. Znaczącą grupę stanowili formalnie bezpaństwowi Niemcy, Ukraińcy i uchodźcy polityczni z Grecji. Podczas spotkań autorskich poświęconych powieści „Bambino” odkryłam, że niemal każda rodzina ma „swojego Niemca” i „swojego Żyda” – sąsiadów, często tajemniczych, chodzących nocami po skrzypiącej podłodze, odbierających zagraniczne paczki. Byli tu – nie wiemy, co się z nimi stało, lecz bardzo chcemy wierzyć, że się z nimi stykaliśmy.

Przybyszy nęciły puste mieszkania, niebawem zresztą zagęszczone do niemożliwości, oraz nieokreśloność, ta sama cecha, której nosicielami jesteśmy do dzisiaj. W Szczecinie można było się schować, uciec przed przeszłością. Granica, choć zmilitaryzowana, nie miała stabilnej podstawy w umowach międzynarodowych, dopiero w 1990 r. podpisano polsko-niemiecki traktat graniczny. Deklaracja poczdamska z sierpnia 1945 r. pozostawiała tę sprawę konferencji pokojowej, do której nie doszło, a lutowy układ jałtański mówił o granicy wzdłuż Odry. Znaczna część Szczecina leży po prawej stronie rzeki. W mieście do dziś mówi się o „niemieckim” lewobrzeżu i „polskim” prawobrzeżu, a są to obszary o niemal równym zaludnieniu. Do 1948 r. po prawej stronie istniało miasto Stary Dąb (przedwojenna dzielnica Altdamm, obecnie Dąbie), przyczółek polskości przygotowany na wypadek kolejnego zwrotu akcji.

Powojenny Szczecin wydawał się wielkim punktem tranzytowym, stacją przeładunkową. Z jednej strony – wysiedlał, z drugiej przyjmował ludzi; dawał nadzieję przerzutu na Zachód. Niedookreślony, nieuporządkowany, chaotyczny i otwarty był skrupulatnie pilnowany przez Rosjan. Port został w całości przekazany Polsce dopiero na początku 1955 r. Radzieckie koszary oraz szpital rezydowały w centrum, w pruskich budynkach. Ważne kwestie dotyczące tego obszaru rozstrzygały władze radzieckiej strefy okupacyjnej, po decyzje jeżdżono do Berlina. W mieście działały firmy ponad głowami Polaków, np. Derutra Deutsch-Russische Transport Gesellschaft zajmowała się transportem przez port szczeciński wojennych reparacji i zdobyczy z Niemiec do ZSRR.

Im propagandowo głośniej byliśmy u siebie, tym bardziej nerwowo się zakorzenialiśmy, gdyż wszystko wskazywało na to, że nikt nie traktuje polskości naszego prasłowiańskiego grodu zbyt poważnie. W każdej chwili mógł nas wykwaterować „Niemiec”. Najpierw rewanżysta, a za kapitalizmu – wściekły emeryt lub jego potomek. Mieszkańcy uważali, że władze nie traktują przynależności Szczecina do Polski jako czegoś trwałego, kupczą nami, czego dowodem miało być najpierw masowe wywożenie z miasta maszyn, cegieł czy nawet sadzonek drzew, demontowanie torów kolejowych, a potem niedoinwestowanie budownictwa, infrastruktury. Skąpy przydział środków budżetowych ma konsekwencje: Szczecin jest źle skomunikowany z resztą Polski. Łatwo jest stąd pojechać właściwie tylko do Poznania i Warszawy. I oczywiście do Berlina, co dowodzi tego, iż budowane „za Niemca” drogi włączały Stettin do Prus, później do Rzeszy i okazały się trwałymi spoiwami terytorialnymi, nieprzeciętymi nawet wzmocnioną granicą peerelowsko-enerdowską. Granica pękła, resztki umocnień i budynków celnych wpasowały się w krajobraz, a zbudowana „za Hitlera” autostrada i droga żelazna z 1843 r. przenoszą nas do stolicy Niemiec w dwie godziny.

Niedoinwestowanie odbierane jest tu jako brak miłości. Szczecinianie noszą w sobie kompleksy niekochanych dzieci. Zagrożenie powrotem Niemców istnieje nie tylko w anegdotach i miejskich legendach, miewa wymiar konkretnych decyzji politycznych. Marian Jurczyk w czasach swojej prezydentury, przy wsparciu SLD, podjął decyzję o niewpuszczeniu niemieckiego kapitału do miasta, zerwał umowę z Euroinvest Saller, która miała kupić tereny pod budowę obiektu handlowego. Jurczyk, robotniczy przywódca Solidarności, wyraził opinię podzielaną przez wielu: miasta trzeba bronić przed powrotem Niemców, przybierającym postać ekspansji ekonomicznej.

Ten gest odrzucenia rynkowej rzeczywistości w symboliczny sposób zamyka robotniczą historię miasta. Szczecin był bowiem miastem robotników i marynarzy. Przez pięć działających tu stoczni przewinęło się kilkaset tysięcy pracowników. Największa z nich, stocznia im. Adolfa Warskiego, zatrudniała kilkanaście tysięcy osób, była miastem w mieście. Portowe i produkcyjne przestrzenie stały się sceną buntów i strajków, narodzin Solidarności.

Samo miasto przyjmowało demonstracje i pochody, jakby stworzone do tego. Słynne gwiaździste place, szerokie aleje – sprzyjały przemieszczeniom tłumu. Pisze o tym Michał Paziewski w monografii „Grudzień 1970 w Szczecinie”. Są miasta zaprojektowane na czasy pokoju, są takie, które mogą przyjąć rewolucję. Brak centrum, kolejny przedmiot miejscowych debat, jest w tym przypadku zaletą: z okien swojego mieszkania przy alei Piastów obserwowałam przez całe lata 80. demonstracje, akcje ZOMO i ucieczki przez tzw. przelotki, bramy łączące kwartały kamienic stojących przy różnych ulicach. Maturę zdawałam po trzeciomajowej demonstracji 1982 r. W sali gimnastycznej mojego ogólniaka śmierdziało gazami łzawiącymi, na polskim pisaliśmy o czynie romantycznym. Było dla mnie oczywiste, że energia miasta pochodzi z wielkich zakładów przemysłowych, zwłaszcza ze stoczni. Co się z nią stało?

To jeszcze jeden dowód na deficyt miłości płynącej z centrali: symbolem polskich przełomów stało się Trójmiasto, Szczecin pozostaje w cieniu podczas rocznic najnowszej historii, a przede wszystkim – stracił przemysłowy charakter. Część wykwalifikowanych pracowników znajduje zatrudnienie za granicą. Zawód marynarza jest jednym z wielu, nie pachnie już zagranicznymi towarami i lepszym życiem. Miasto nie otwiera Polski na Zachód, a właściwie otwiera ku abstrakcji wielkoświatowej. Jej znakiem jest strategia promocyjna Floating Garden, pływających ogrodów, w które mamy się zamienić do 2050 r. Wyrażona językiem angielskim zaciera specyfikę niemiecko-polskiej pograniczności. Zamiast gospodarki morskiej władze dają mieszkańcom kosztowne widowisko Tall Ship Races (finały regat wielkich żaglowców) oraz coroczne Dni Morza. Obie te masowe imprezy wiszą w powietrzu obok pytań o nasze rodowody i wspólnotowość. Nie odsyłają do rzeczywiści, lecz ją maskują.

W pociągu do Berlina możemy spotkać zarówno byłych stoczniowców, jak i ich żony sprzątające berlińskie mieszkania. Nie znaleźliśmy miejsc pracy dla dziesiątek tysięcy ludzi związanych wcześniej z gospodarką morską i przemysłem ciężkim. Ba, nawet słynne zakłady Odra, szyjące dżinsy, rozwiązano, a w miejscu ich siedziby rozciąga się galeria handlowa, postawiona w stylu nawiązującym do dawnego, strawionego pożarem w kwietniu 1981 r. Kombinatu Gastronomicznego Kaskada.

Procesy podobne zachodzą w całej Polsce, w całym nowoczesnym świecie, ale w Szczecinie poszukiwania alternatywnych scenariuszy rozwoju miasta zaprowadziły nas donikąd. Ważny atut, położenie, ma dziwnie mglisty charakter. Nie wiadomo, gdzie leżymy – nad morzem, pod Berlinem, w parku krajobrazowym? Owszem, jeździmy stąd do Niemiec i dalej, sporo szczecinian kupuje domy w przygranicznych miejscowościach, jednak trudno uwierzyć w istnienie realnego sąsiedztwa polsko-niemieckiego. Coś tu się znów rozpływa po drodze. Podobnie wygląda plan zbudowania turystycznej potęgi regionu.

Tak, Szczecin ma urok. Otaczają go mokradła i rozlewiska Parku Krajobrazowego Doliny Dolnej Odry, zwanego Polską Amazonką, oraz trzy puszcze. Sam układ urbanistyczny dostarcza wrażeń każdemu, kto wjeżdża do miasta. Parki, rzadkie gatunki drzew i krzewów, ze względu na morski klimat kwitnące wcześniej niż w centralnej Polsce, Zalew Szczeciński – trudno wymienić wszystkie cuda, których na co dzień nie zauważamy.

Tak, Szczecin ma w sobie fatalizm. Niektórzy uczestnicy nadal chętnie tu odbywanych debat o tożsamości twierdzą, że winne są elity czy raczej ich brak. Późno, bo dopiero w 1984 r., powołany Uniwersytet Szczeciński, słabość lokalnych wydawnictw, czasopism. Być może coś w tym jest.

Marginalizacja humanistyki zachodzi w całej Polsce, w Szczecinie z pewnością widać ją ostrzej. W Trójmieście, Wrocławiu, Krakowie istnieje świadomość doniosłości zadań, jakie ma do spełnienia pozornie „niedochodowa” kultura. Skala inwestycji w tę dziedzinę, podejście władz są kompletnie nieporównywalne. Mówiąc slangiem, kultura nie ma wysokiej pozycji w agendzie politycznej regionu.

Doskwiera nam także rozpad ledwie zarysowanej wspólnotowości. Mieszkanki i mieszkańcy, z niedopowiedzianymi biografiami, z narzuconą, dziurawą historią lokalną, nie mają dziś ochoty na pogadanki o porozumieniu polsko-niemieckim lub skarbach wielokulturowości. Bogatsi zamieniają śródmiejskie wspólne mieszkania, powstałe z podziału pięknych wielopokojowych lokali, oraz wydające się niegdyś szczytem marzeń blokowiska na domki w suburbiach. Mało dyskutują, więcej konsumują, patrząc na stare drzewa i polodowcowe oczka wodne.

Rodzice mojego pokolenia, a czasem i ich rodzice przeżyli epizod największej w nowoczesności wymiany ludności z jej konsekwencjami. Lukrowana, sentymentalna wersja tej narracji stanowi coś w rodzaju lokalnego folkloru: odsłaniamy niemieckie napisy, urządzamy polsko-niemieckie imprezy. Nie pytamy o niepasujące do kolejnej oficjalnej narracji fakty. Nieprzerobiony jest wątek kobiecy, poczynając od wojennego, przez przesiedleńczy, robotniczy, solidarnościowy, transformacyjny. Gender w tym mieście nie ma prawa bytu.

Nieprzerobiony smutek utraty i zaniechana pokuta za krzywdy stanowią trudny grunt dla codzienności. Nadal mamy tu wrażenie pozostawania w cieniu, niedoinwestowania, niedoceniania. Automatycznie odnosimy się do siebie bez życzliwości, wzorem niepieszczonych w dzieciństwie. Mieszkańcy mojego miasta z trudem przystają do statystyk, których są podmiotem. Raczej zlaicyzowani, lewicowi, pozwalają rządzić prawicy. Nawoływani ex cathedra do odnajdowania lokalnej tożsamości, nie pielęgnują jej przejawów. Nauczyciele doradzają swoim uczniom wyjazd na studia do Poznania, Krakowa, Warszawy, Wrocławia. Uniwersytet, największy zakład pracy i rozsadnik myśli, interesuje opinię publiczną z okazji skandali. Indywidualiści są twardą ręką przywoływani do porządku. Trudno tu zgromadzić publiczność niemasowych wydarzeń kulturalnych.

Spotkani w świecie szczecinianki i szczecinianie są fajni. Ponarzekają, a potem zaczynają wspominać piękne miejsca, niespotykane gdzie indziej. Niekochani, tworzą efemeryczne grupy wsparcia, pracujące metodą melancholii, negacji i rachunków krzywd.

***

Drogowskazy

Prawa miejskie: 1243 r.

Liczba ludności: 408 tys.

Pod względem liczby ludności: 1229 aglomeracja miejska na świecie

Powierzchnia: 301 km kw.

Zieleń miejska zajmuje: 40 proc. powierzchni

PKB/mieszkańca: 47,9 tys. zł

Średnie zarobki brutto (w sektorze przedsiębiorstw): 4010 zł

Niezbędnik Inteligenta „Miasta i ludzie” (100086) z dnia 03.11.2014; Ludzie: zewsząd i stąd; s. 90
Reklama
Reklama