Niezbędnik

Monitorze, powiedz przecie...

Aplikacje medyczne na smartfona

Dla wielu sceptyków telemedycyna jest kolejnym przykładem dehumanizacji w kontaktach między lekarzem a pacjentem. Ale nie ma od niej odwrotu. Dla wielu sceptyków telemedycyna jest kolejnym przykładem dehumanizacji w kontaktach między lekarzem a pacjentem. Ale nie ma od niej odwrotu. Alamy Stock Photo / BEW
Jak telefon komórkowy staje się laboratorium i doradcą medycznym.
Za pomocą smartfona można dziś zbadać poziom glukozy we krwi, przekazać do konsultacji dane medyczne, a także błyskawicznie sprawdzić, ile kalorii ma jedzenie.Be&W, East News, Alamy Stock Photo/Be&W Za pomocą smartfona można dziś zbadać poziom glukozy we krwi, przekazać do konsultacji dane medyczne, a także błyskawicznie sprawdzić, ile kalorii ma jedzenie.

We współczesnej medycynie znaczenie lekarzy zmniejsza się na rzecz samych pacjentów. Wykształcony i doświadczony specjalista oczywiście nadal jest pożądany. Ale że trudno nieraz takiego znaleźć albo jego usługi są drogie, oferty diagnozowania rozmaitych chorób oraz samoleczenia coraz więcej osób szuka w komputerze. I w smartfonach.

Nie chodzi tu o terapie proponowane przez przysłowiowego doktora Google’a, często słusznie krytykowane ze względu na powierzchowność i nierzetelność. Jednak zastępowanie nowymi technologiami tradycyjnych kontaktów ze służbą zdrowia to co innego. Na wizytę można się umówić przez internet. Niektóre porady uzyskać przez telefon. Receptę czy zwolnienie otrzymać e-mailem. A to dopiero początek. Bo sami lekarze zaczęli zdawać sobie sprawę, że nowoczesne aplikacje mogą sprawić, iż zwolnią się miejsca w kolejkach dla naprawdę ciężko chorych. Zadowoleni są również orędownicy profilaktyki, którzy mogą liczyć na większe sukcesy w nakłanianiu ludzi zdrowych do regularnych ćwiczeń fizycznych.

Smartfony chcą ruchu

Sporo aplikacji związanych ze zdrowiem służy na razie bardziej rozrywce niż rzetelnej ocenie parametrów życiowych. Ale i to dobre – programy adresowane do posiadaczy smartfonów zachęcają do aktywności fizycznej i porównywania swoich wyników z innymi. W tym celu trzeba jedynie założyć profil np. na Facebooku.

Jeśli ktoś nie ma dość silnej woli, by samemu w domu ćwiczyć mięśnie brzucha, może skorzystać z programu Abs Workout. Są tu kalendarz z opcją przypominania o codziennej gimnastyce i zestaw konkretnych ćwiczeń (technikę ich wykonywania zaprezentowano na obrazkach i filmach wideo). Wirtualny trener na głos wydaje komendy i liczy powtórzenia. Na podobnej zasadzie funkcjonują dziesiątki innych aplikacji motywujących do wykonywania pompek, przysiadów, podciągania na drążku – np. Workout Trainer, Chest Workouts lub iMuscle.

Program Endomondo zachęci do kilkudziesięciu dyscyplin, które można uprawiać na świeżym powietrzu. Wystarczy podać mu swoją wagę, wzrost, datę urodzenia i na bieżąco śledzić pokonany dystans, prędkość, liczbę spalonych kalorii. Ale uwaga: zainteresowani bardziej szczegółowymi parametrami podczas wysiłku (np. częstość akcji serca) muszą dokupić dodatkowe akcesoria, np. specjalną opaskę na rękę.

Narzędzia tego typu stają się coraz prostsze w obsłudze i wszechstronne. Do dyspozycji użytkowników są mapy w wersji 3D, jest możliwość robienia zdjęć czy precyzyjnego monitorowania drogi do wyznaczonego celu. Krąg odbiorców jest jednak ograniczony do osób młodych i w średnim wieku. Olaf Krynicki, rzecznik prasowy firmy Samsung w Polsce, nie widzi w tym nic złego: – Chodzi bowiem o wyrobienie dobrych nawyków i budowanie rynku na przyszłość. Gdy 30-latek nauczy się korzystać z telefonicznego podpowiadacza, jak dbać o kondycję, wejdzie mu to w krew. Za kilkanaście lat nie będzie miał żadnych oporów, by korzystać z ciśnieniomierzy lub glukometrów podłączonych do smartfonów.

Telefony leczą ze wstydu

Za pomocą smarfona można analizować dietę pod kątem zliczania kalorii (BMI Kalorie, Calories Burned), sprawdzać jakość snu (Sleep Timer, Breathing Zone), walczyć z nałogiem (Smoke Free). Przybywa też urządzeń, które po połączeniu z telefonem komórkowym mogą służyć za domowe laboratorium. Pierwsi na starcie w tej konkurencji stanęli twórcy aplikacji monitorujących stężenie cukru we krwi, ciśnienie lub indeks masy ciała. Rynek nasyca się nimi coraz szybciej, więc nową generację osobistych urządzeń medycznych oraz wiarygodność współpracujących z nimi aplikacji zaczęła oceniać amerykańska Agencja Żywności i Leków (FDA). Wcześniej – zgodnie ze swoją nazwą – zajmowała się ona jedynie farmaceutykami oraz środkami spożywczymi, ale najwyraźniej uznano, że pora potraktować tego typu aplikacje podobnie jak leki sprzedawane bez recepty lub suplementy diety. W przypadku programów mobilizujących do aktywnego trybu życia można przymknąć oko na pewną ogólnikowość przedstawianych wyników (bazują one na średniej i nie są dostosowane do aktualnego stanu zdrowia właściciela smartfona). Nie jest także dużym problemem fakt, że aplikacje pomagające samodzielnie diagnozować niektóre niegroźne dolegliwości („Pierwsza pomoc”, „Zdrowe zatoki”) podają dane orientacyjne. Ale w przypadku aplikacji adresowanych do ludzi z cukrzycą, chorobami płuc lub serca, którym mają pomóc na bieżąco monitorować stan zdrowia, precyzja i wiarygodność otrzymywanych wyników muszą być zagwarantowane.

Wiele firm pracuje nad nanoczujnikami, które mają zdalnie współpracować ze smartfonami. Chodzi o to, by pomagać pacjentom znosić trudy kuracji i by przewlekła choroba w miarę możliwości nie przeszkadzała im w codziennym życiu. Jeszcze kilka lat temu wydawało się nie do pomyślenia, by nawet cienkie jak włos igły zastąpić inną metodą dostępu do krwi – a tu proszę: pojawił się FreeStyle Libre, w którego skład wchodzi przyklejany do ramienia wodoodporny sensor wielkości pięciozłotowej monety, do którego wystarczy przyłożyć niewielki elektroniczny czytnik przypominający dawny glukometr. Bez bólu i tradycyjnych pasków można się zbadać. Diabetolodzy już uwierzyli, że tego rodzaju akcesoria są miarodajne.

Postulat wiarygodności spełnia także strona www.GetTested.com, która oferuje domowe testy laboratoryjne wykrywające najbardziej wstydliwe zakażenia: od HIV, poprzez kiłę, do chlamydii i wirusa brodawczaka HPV. Najdroższy panel z odczynnikami pozwalającymi wykluczyć lub potwierdzić 13 chorób przenoszonych drogą płciową kosztuje 399 dol. (cena spada przy węższym zakresie testów). Firma otrzymała stosowne akredytacje, można więc przypuszczać, że klienci nie kupują kota w worku. Jennifer Lewis, rzeczniczka GetTest, mówi w mediach, że produkt został specjalnie skrojony na potrzeby milenialsów, którzy zaniedbują profilaktykę i coraz bardziej polegają na nowych technologiach: „Uważamy, że ich zdrowie seksualne w przyszłości zależy od zapewnienia im najprostszych rozwiązań”.

Kierunek jest bardzo obiecujący: skoro młodzi ludzie umawiają się dziś na seksrandki dzięki stosownym aplikacjom (co uwalnia ich od konieczności wychodzenia do klubów i na dyskoteki), to w zaciszu własnego domu powinni móc szybko sprawdzić, czy są zdrowi. Choroby przenoszone drogą płciową – z niesłusznie zapomnianą kiłą włącznie – wróciły z impetem, więc tego rodzaju ułatwienie, które nie wymaga krępującej wizyty u lekarza i daje (miejmy nadzieję!) wiarygodną informację o ewentualnym zakażeniu, może przynajmniej niektórych uchronić przed poważnymi konsekwencjami. A tego typu infekcje rozprzestrzeniają się szybciej, kiedy ludzie unikają regularnych badań.

Uwolnić klientów od wstydu próbują również naukowcy z Brigham and Women’s Hospital w Bostonie, którzy skonstruowali nakładkę na smartfona, pozwalającą zbadać męskie nasienie bez konieczności wizyty w specjalistycznej placówce. „Oto rozwiązanie, które jest tak proste i łatwo dostępne jak testy ciążowe” – chwalą się pomysłodawcy. Trzeba próbnikiem pobrać ejakulat, włożyć go do urządzenia, które wystarczy połączyć z telefonem i uruchomić aplikację, która oceni jakość plemników, a szczególnie ciekawskim pokaże je w powiększeniu na filmie.

Koszulki dbają o serce

Nowość w aplikacjach zdrowotnych polega na tym, że już nie tylko biernie odwzorowują stan zdrowia użytkowników, lecz aktywnie zaczynają na nie wpływać – mówi dr Agnieszka Gaczkowska. Do tej pory było edukacyjnie: drogi pacjencie, jadłeś niezdrowo, ruszałeś się mało, spałeś za krótko. Kolejny krok technologiczny to – podobnie jak w całej medycynie – zwrot ku personalizacji: aplikacje dostosowują się do indywidualnych potrzeb użytkowników.

Przykładem takiego podejścia jest Nightly warszawskiego start-upu DreamJay, która ma ambicję stać się formą terapii bezsenności na równi z często krytykowanymi lekami. – Na razie może być wykorzystywana do likwidowania sennych koszmarów – informuje Łukasz Młodyszewski. Użytkownik, leżąc w łóżku, ogląda na ekranie swojego smartfona krótki film, który wprowadza go w dobry nastrój, po czym odkłada telefon niedaleko siebie i zasypia. Urządzenie monitoruje jakość snu za pomocą wbudowanego akcelerometru. Gdy – korzystając z algorytmów interpretujących ruch człowieka – wykryje zachowania mogące świadczyć o rozpoczynającym się koszmarze sennym, zaczyna odtwarzać dźwięki kojarzące się z oglądaną przez śpiącego wcześniej przyjemną sytuacją. – Stara się po prostu skierować sen w stronę oglądanego wcześniej filmu. Z przeprowadzonych przez nas wspólnie z Instytutem Psychiatrii i Neurologii w Warszawie badań wynika, że udaje się jej to w 85 proc. przypadków – zachwala Młodyszewski. W odróżnieniu od innych aplikacji monitorujących sen do korzystania z Nightly nie są potrzebne dodatkowe czujniki, opaski na oczy czy bransoletki.

Inny przykład: BioSoC – układ scalony, który zaprojektowano na Wydziale Elektroniki i Technik Informacyjnych Politechniki Warszawskiej (www.pw.edu.pl/Badania-i-nauka). – Pozwala kontrolować parametry życiowe np. u kierowców, pilotów lub operatorów maszyn. Umożliwia zbieranie informacji, analizę i interpretację. Jest to osiągnięcie unikatowe w skali światowej – zapewnia prof. Witold Pleskacz. Chip monitoruje tętno, częstość oddechu, temperaturę ciała, aktywność mięśni, potliwość skóry, poziom tlenu we krwi, a nawet pozwala na zapis EKG. Pomysł na jego opracowanie wyszedł – jak to najczęściej bywa przy nowościach technologicznych – od armii. Pracownicy Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej w Warszawie szukali sposobu na kontrolowanie organizmu kierowców wozów bojowych i pilotów. Polscy inżynierowie stworzyli projekt nadający się do zastosowania również u cywilów – pacjentów wypisanych ze szpitali, osób starszych i niepełnosprawnych. Gdy pojawiają się niepokojące zmiany, właściciel chipa otrzymuje stosowny sygnał (np. do zatrzymania samochodu) lub jest wzywana pomoc. Urządzenie można nosić przytwierdzone do opaski założonej na ciele lub wszyte do tzw. inteligentnych koszulek wyposażonych w czujniki.

Bo kolejny rodzaj gadżetów monitorujących zdrowie to bransoletki i tekstylia najeżone elektrodami, które nie tylko służą do pomiaru pulsu czy ciśnienia i rytmu serca, ale nawet – jak koszulki firmy Hexoskin – głębokości oddechu. Przepływające przez nie dane są synchronizowane ze smartfonem i zapisywane w formie wykresów lub zdalnie przesyłane do komputera lekarza. Zdaniem ekspertów ubrania pozwalają na lepsze rozłożenie czujników niż zegarki i opaski na nadgarstkach. Interesować się nimi, licząc zapewne na niemałe zyski, zaczynają znani kreatorzy mody.

Tymczasem jeśli chodzi o innowacje medyczne, Polacy są nawet tam, gdzie inni jeszcze nie dotarli.

Zegarek daje sprawność

Długo przeglądałem technologiczne nowości z mojej dziedziny, by upewnić się, że nie będę nikogo naśladował – mówi fizjoterapeuta Bartosz Jędrzejewski, który na co dzień zajmuje się rehabilitacją pacjentów po udarach mózgu. Wieloletnie doświadczenie podpowiedziało mu rozwiązanie, nad którym teraz intensywnie pracuje i które być może wkrótce zrewolucjonizuje efekty żmudnej terapii. – Rehabilitacja po udarach, urazach mózgowo-czaszkowych, u pacjentów ze stwardnieniem rozsianym oraz z guzami mózgu jest ważną częścią terapii. Wyzwaniem jednak jest częstotliwość i precyzja takiego leczenia. Nawet najzamożniejsi pacjenci nie mogą sobie pozwolić na kilka godzin dziennie rehabilitacji pod okiem fizjoterapeuty.

Większość pacjentów miałaby szansę wrócić do normalnego życia, gdyby rehabilitowali się dłużej i częściej – chodzi nie tylko o pobudzenie mięśni, ale też o wykorzystanie plastyczności mózgu, by słabsza po urazie lewa lub prawa strona ciała nie była dyskryminowana. Jeśli się ją oszczędza, pozostaje słabsza i niesprawna już na zawsze. – Nogi usprawnić łatwiej, bo pacjent czuje imperatyw, by np. pójść do toalety – mówi Bartosz Jędrzejewski. – Ale niewładną rękę biernie opuszcza lub nienaturalnie dociska do tułowia. Nie ćwiczy, więc wzorce ruchowe zanikają.

Pomysł polega na tym, by wyposażyć pacjenta w przypominający smartwatcha zegarek, który zmusza do wykonywania ruchów osłabioną ręką. Co pewien czas ściśle zaprogramowane urządzenie wibruje lub wysyła sygnał dźwiękowy albo świetlny. By go wyłączyć, trzeba podnieść rękę. W zegarku zostały zainstalowane czujniki służące do diagnostyki czasu reakcji, zakresu ruchu, przyspieszenia, siły mięśniowej, prędkości kątowych – wielu parametrów, które dają fizjoterapeucie wiedzę o postępach rehabilitacji. Sprzężony jest z aplikacją Neurowatch (www.neurowatch.pl), za pomocą której użytkownik może się skontaktować z innymi chorymi, a wymiana doświadczeń i współzawodnictwo bardzo korzystnie stymulują powrót do zdrowia. Dzięki aplikacji można również ostrzec pacjenta: jesteś zagrożony spastycznością mięśni – skontaktuj się z lekarzem. W podobny sposób odbywa się kontrola chorych po zawałach lub z niewydolnością serca, z padaczką (polski projekt QNeuro), z zaburzeniami słuchu, mowy i wadami wzroku (portal www.telezdrowie.pl).

Bartosz Jędrzejewski przyznaje, że jego wynalazek to na razie 30 prototypów. Wraz z zespołem ekspertów z dziedziny medycyny i marketingu przygotowuje się do pozyskania inwestorów. Kolejne badania przynoszą bardzo dobre rezultaty: pacjenci 10 lat po udarze po 30 dniach noszenia zegarka zmuszającego ich do poruszania kończyną otwierają nią drzwi i podnoszą szklankę do ust. – Moim marzeniem jest, aby zakładać urządzenie chorym już w drugiej dobie po udarze – mówi Jędrzejewski. – Nie daje się wtedy mózgowi szansy, by zapomniał o niewładnej ręce.

Lekarze przyjmują w domu

Dla wielu sceptyków telemedycyna jest kolejnym przykładem dehumanizacji w kontaktach między lekarzem a pacjentem. Ale nie ma od niej odwrotu. W niewielu przecież sytuacjach chorzy mają komfort skontaktowania się ze specjalistą o każdej porze dnia i nocy, stałego monitoringu. Prof. Henryk Skarżyński, założyciel i dyrektor Instytutu Fizjologii i Patologii Słuchu w Kajetanach, nie widzi żadnego ryzyka, by telemedycyna mogła medycynie zaszkodzić: – Również z tego powodu, że nikt tu nie jest anonimowy. Widzimy się na monitorze, słyszymy, omawiamy wyniki badań. To jest po prostu dla obu stron wygodne.

Wiele zalet mają też aplikacje, które regularnego kontaktu z lekarzem nie wymagają. Coraz więcej ekspertów się do nich przekonuje, bo widzi korzyści: pacjenci nie opuszczają dawek leków, gdy przypomina im o nich sygnał w telefonie, pamiętają o terminach badań, zawsze mają pod ręką historię swojej choroby. W przyszłości, jeśli powiodą się testy prototypów, nie trzeba też będzie wystawiać chorym skierowań na badania krwi lub inne testy. Sami je sobie wykonają w domu.

Niezbędnik Inteligenta „Postczłowiek” (100124) z dnia 02.10.2017; Człowiek 2.0; s. 52
Oryginalny tytuł tekstu: "Monitorze, powiedz przecie..."
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną