Demokracja partycypacyjna
Brak reprezentatywności to największy według krytyków mankament systemów demokracji przedstawicielskiej opartych na powszechnych wyborach do parlamentu. Spójrzmy na polski Sejm i Senat po wyborach w 2015 r. – nie ma w nim przedstawicieli partii lewicowych, mimo że zdobyły w sumie ponad 11 proc. głosów. Takie są reguły, ale jak przekonuje belgijski historyk David Van Reybrouck w książce „Against Elections. The Case for Democracy” („Przeciw wyborom. W imię demokracji”) z 2016 r., ów brak będzie prowadził do coraz większej alienacji struktur władzy, a co za tym idzie – niespełniania potrzeb zmieniającego się coraz bardziej społeczeństwa.
Problem dotyczy oczywiście legitymizacji władzy, ważniejsza jest tu jednak jakość podejmowanych przez tę władzę decyzji. Czy w epoce post-prawdy i fake newsów politycy są w stanie racjonalnie debatować nad optymalnymi rozwiązaniami coraz bardziej złożonych problemów? Wygląda na to, że nie. Odpowiedź na pytanie, jak temu zaradzić, już w latach 80. zaproponował amerykański politolog James Fishkin: nie odrzucając mechanizmów wyborów, proponował uzupełnienie systemu o włączenie do podejmowania decyzji w konkretnych sprawach obywateli niebędących politykami.
Chodzi bowiem o to, by grupa decyzyjna odpowiadała składowi społeczeństwa – demograficznemu, genderowemu, przestrzennemu. Można zatem stworzyć pulę chętnych do udziału w panelach deliberacyjnych np. w sprawie budowy składowiska odpadów nuklearnych, a następnie losować odpowiednią liczbę uczestników w taki sposób, żeby ich skład był reprezentatywny.
Sondaż deliberatywny zaproponowany przez Fishkina to niejedyny wariant demokracji partycypacyjnej. Przykłady w kolejnych ramkach „Obywatel w demokracji”.