Niezbędnik

Optymizm na wyrost

Dom na sprzedaż w Valley Stream, Long Island. Kryzys na rynku nieruchomości spotęgował rozwarstwienie majątkowe Amerykanów, także między grupami etnicznymi. Dom na sprzedaż w Valley Stream, Long Island. Kryzys na rynku nieruchomości spotęgował rozwarstwienie majątkowe Amerykanów, także między grupami etnicznymi. Neville Elder / Corbis, Image Bank/Flash Press Media
Recesja w Europie kontrastuje z ożywieniem w Ameryce. Jest ono tu jednak wciąż anemiczne i niewiele trzeba, aby za cienką powłoką amerykańskiego optymizmu dostrzec poważne źródła słabości.
Polityka

W trzecim kwartale 2011 r. amerykański PKB wzrósł o 1,8 proc. w stosunku do poprzedniego; w wyrażeniu realnym, czyli po uwzględnieniu inflacji, po raz pierwszy osiągnięto stan sprzed recesji. Dow Jones, wskaźnik giełdy nowojorskiej, który od października 2007 r. do marca 2009 r. stracił niemal połowę swej wartości, przez następne dwa lata powoli wygrzebywał się z dołka. Dziś można się albo martwić, że jego notowania są dokładnie takie, jak pięć lat temu, albo cieszyć, że odrobił 70 proc. strat.

Nic tak nie pomaga w przełknięciu własnych niepowodzeń jak wieść, że inni mają się gorzej. Wartość akcji notowanych na światowych giełdach stopniała w 2011 r. o blisko 6,3 bln dol., czyli 12,1 proc. Ale indeks S&P 500 utrzymał swe notowania sprzed roku, podczas gdy główny indeks giełdy londyńskiej spadł o 5,5 proc. Szacuje się, że zyski na jedną akcję dla 500 amerykańskich firm wchodzących w skład tego indeksu wzrosły w 2011 r. o 16 proc., a 328 z nich uzyskało lepsze wyniki, niż prognozowali analitycy.

Wreszcie drgnęło na amerykańskim rynku pracy – w grudniu 2011 r. stopa bezrobocia spadła do 8,5 proc., czyli poziomu z lutego 2009 r., gdy rozpoczynała się amerykańska recesja. Tylko w ostatnim miesiącu roku w USA przybyło 200 tys. nowych miejsc pracy. Konsumenci nabrali nieco więcej wiary w przyszłość, co zademonstrowali w czasie świątecznych zakupów, wydając więcej, niż oczekiwano. Lecz wszystko to odbiega na niekorzyść od standardów wcześniejszych okresów ożywienia po recesji.

Przeciętny Amerykanin ma dziś mniej wypchany portfel, mniejszy apetyt i mniejsze możliwości zaciągania kolejnego kredytu, i wreszcie, co do niego niepodobne, mniej wiary, że jutro wszystko będzie dobrze. Obraz sytuacji gospodarczej doczekał się kilku rewizji. Spadek PKB od czwartego kwartału 2007 r. do drugiego kwartału 2009 r., początkowo szacowany na 3,7 proc., poprawiono na 5,1 proc. Czyli recesja była głębsza, niż sądzono, a po niej nastąpiło znacznie słabsze, niż oczekiwano, ożywienie.

Wypchnięci z rynku

Najlepszym barometrem tej mizerii jest rynek pracy. 13,3 mln Amerykanów (8,5 proc. siły roboczej) jest bez pracy. To samo w sobie nie tak źle, ale pęcznieją zastępy ludzi, którzy wbrew swej woli pracują w niepełnym wymiarze – a tych jest przeszło 8,1 mln. Do tego trzeba dodać bezrobotnych, którzy przestali szukać pracy albo którym skończył się czas zasiłków i wypadli z oficjalnych statystyk. W tej sytuacji bardziej precyzyjnie sytuację na rynku pracy oddają statystyki zatrudnienia, a nie bezrobocia.

Najnowsze pokazują, że dziś poza rolnictwem pracuje w USA o blisko 6 mln mniej ludzi niż w 2007 r. Nastąpiły także zmiany w strukturze zatrudnienia – na niekorzyść zawartości portfela. W latach 2007–11 o 2,1 mln spadło zatrudnienie w przemyśle, gdzie zarobki są o 20 proc. wyższe niż przeciętne, i o tyle samo w budownictwie, gdzie zarobki przekraczają średnią krajową o 40 proc. O 700 tys. skurczyło się zatrudnienie w sektorze finansów. Spadło nawet zatrudnienie w sektorze rządowym.

Jedyny sektor, który odnotował wzrost, to szkolnictwo i służba zdrowia. Sam 2011 r. przyniósł co prawda pewną poprawę: zatrudnienie poza rolnictwem od grudnia 2010 r. do listopada 2011 r. wzrosło o 1,4 mln. Przybyło nawet miejsc pracy w przemyśle, choć był to przyrost skromny. Znów zdecydowanym liderem w tworzeniu zatrudnienia było szkolnictwo i usługi medyczne. Jednakże w okresie od marca do października 2011 r. (ostatnie dane) co miesiąc płace realne w przekroju całej gospodarki spadały.

Spada także, dość systematycznie, stopień aktywności zawodowej. W czerwcu 2007 r. w USA zatrudnionych było 63 proc. dorosłych. W czerwcu 2009 r., kiedy oficjalnie skończyła się recesja, odsetek ten wyniósł 59,4 proc., zaś w listopadzie 2011 r. pracowało już tylko 58,5 proc. dorosłych obywateli USA. Pomijając wymiar ludzki, przewlekłe masowe bezrobocie to zły prognostyk dla kondycji fiskalnej państwa. Niższe zatrudnienie to niższe wpływy podatkowe i wyższe wydatki na zasiłki.

Bush wiecznie żywy

Jak pobudzać gospodarkę, gdy stopa procentowa jest bliska zeru, a manewry w polityce fiskalnej ogranicza paraliż polityczny i sprzeciw republikanów wobec kolejnego zastrzyku fiskalnego? Kompromis osiągnięty w grudniu 2010 r. przewidywał przedłużenie o dwa lata obniżek podatków uchwalonych za kadencji George’a Busha, jednoroczne przedłużenie czasu zasiłków dla bezrobotnych i jednoroczną redukcję składki emerytalnej.

Tuż przed świętami Bożego Narodzenia Kongres przedłużył tę obniżkę o następne dwa miesiące. Szacuje się, że średnio amerykańskie gospodarstwo domowe zyskało w 2011 r. z tego tytułu 900 dol. Walcząc o przedłużenie tej obniżki, demokraci sięgnęli do logiki republikanów, że powrót do wcześniejszej stopy byłby równoznaczny z podwyżką podatków. Lider demokratów w Senacie zapowiedział, że będzie zabiegał o przedłużenie obniżki do końca 2012 r.

W konsekwencji odżyły obawy o przyszłość systemu emerytur państwowych, bo obcięcie składki godzi w zasadę samofinansowania się systemu emerytalnego. Gdyby utrzymać obniżoną stawkę emerytalną, system ten straciłby swą niezależność i przerodziłby się w program wydatków rządowych zależny od bieżącej polityki, tak jak praktycznie każdy, od badań medycznych, kredytów dla studentów po wprowadzeniu nowego modelu czołgu.

Obecnie w skarbonce jest dość pieniędzy, aby płacić emerytury zgodnie z obietnicami do 2036 r. Ponieważ prawo wymaga, aby rząd pokrywał ewentualne niedobory, w ślad za obniżką składki emerytalnej w 2011 r. ok. 110 mld dol. musiało powędrować do funduszu ze skarbu państwa, a dodatkowe 19 mld wędruje na początku 2012 r., co oczywiście powiększa dodatkowo dług publiczny.

Nie chcą pożyczać

Gospodarce nie brakuje pieniędzy, lecz wiary w jej przyszłość w sytuacji, gdy polityczny futbol zastępuje poważne debaty o sposobie sanacji. Co nie znaczy, że nie ma powodów do obaw o kondycję amerykańskiego konsumenta i amerykańskich instytucji finansowych. Z ostatniego raportu Rezerwy Federalnej wynika, że majątek netto amerykańskich gospodarstw domowych skurczył się w trzecim kwartale 2011 r. o 2,4 bln dol. i był z grubsza taki jak w 2005 r.

Konsument jest albo bardziej wstrzemięźliwy w pożyczaniu – Amerykanie w pierwszych trzech kwartałach 2011 r. zmniejszyli o 690 mld dol. swój dług hipoteczny – albo jest już tak po uszy w długach, że bank mu odmawia. Wielkie firmy natomiast siedzą na furze gotówki i kredyty nie są im potrzebne. Część aktywów banków amerykańskich stanowią pożyczki dla banków europejskich, i gdyby te znalazły się w tarapatach ze względu na pożyczki udzielone Grecji, to straty przeniosą się na drugą stronę oceanu.

Piętą achillesową gospodarki pozostaje rynek nieruchomości. Nigdy nie pozbierał się po tym, jak z hukiem pękła tam bańka, a z nią poleciały na łeb fortuny Wall Street. W wielu stanach spadek cen nieruchomości trwa do dziś, i choć na początku stycznia „Washington Post” doniósł, że w Detroit się poprawia, to miasto ma wciąż 30 tys. pustych domów (23 proc. wszystkich), a średnia cena jest wciąż o 40 proc. niższa od rekordowego poziomu sprzed recesji.

Choć oprocentowanie kredytów hipotecznych jest dziś rekordowo niskie, to chętnych do zakupów jest mało. Ludzie albo się boją, czy poradzą sobie ze spłatami, bo nie wiadomo, jak będzie z pracą, albo czekają, aż ceny nieruchomości jeszcze bardziej spadną, albo banki, kiedyś bardzo skore do pożyczania, dziś dmuchają na zimne. Na rynku jest mnóstwo pustych domów. To zbija ceny nieruchomości, co z kolei zmniejsza poczucie bezpieczeństwa wśród gospodarstw domowych, dla których dom to podstawa majątku.

Między Jamajką a Kamerunem

Kryzys na rynku nieruchomości, który uruchomił całą spiralę nieszczęść na rynkach finansowych i doprowadził do recesji, poważnie spotęgował rozwarstwienie majątkowe Amerykanów, także między grupami etnicznymi. Wynika to głównie z faktu, że w przypadku rodzin latynoskich i czarnych znacznie większa część majątku przypada na nieruchomości. Biali mieli w swym portfelu więcej akcji i obligacji. Krach dotknął ich więc mniej niż rodziny o innym pochodzeniu etnicznym.

Egalitaryzm nigdy nie był w Ameryce modny, więc mało kto pomstował tu na rozwarstwienie, które gdzie indziej uchodziłoby za nieprzyzwoite. Według ostatnich danych CIA, nierówności dochodów w USA mierzone tzw. współczynnikiem Giniego są znacznie wyższe niż w Unii Europejskiej i stawiają Amerykę w towarzystwie krajów ubogich – tuż za Kamerunem i Wybrzeżem Kości Słoniowej i tylko nieznacznie przed Ugandą i Jamajką.

Znani miliarderzy obiecują zostawić społeczeństwu większość swego majątku, a kilkudziesięciu milionerów apeluje, by ich wyżej opodatkować; można te gesty potraktować jako symptom pożądanej refleksji nad stanem gospodarki, ale w niczym nie zmienia to polityki podatkowej. Wprawdzie to najbogatsi skorzystali najbardziej na obniżkach podatków za kadencji Busha, ale dla pogłębienia nierówności większe znaczenie miały niskie stawki podatku od zysków kapitałowych.

Demokraci i Obama zabiegają o ich podniesienie, podczas gdy większość republikanów domaga się ich dalszej obniżki. Jakiekolwiek odwołania do konfliktu klasowego to w amerykańskich warunkach mało ponętna idea, lecz zważywszy na sytuację, eksponowanie niektórych rażących i ewidentnie nieusprawiedliwionych rozpiętości losów i fortun może przemówić do ludzi i sądzi się, że w nadchodzącej kampanii prezydenckiej Obama nie będzie od tego stronił.

Bankrut samozwaniec

Awantura o limit długu publicznego z sierpnia 2011 r. obnażyła paraliż władzy. Dług Ameryki na koniec roku podatkowego 2011 wyniósł 14,7 bln dol. i był niemal równy PKB. To relatywnie mniej niż w Grecji, Włoszech, Irlandii, Portugalii czy Japonii. Na razie problemem nie są rozmiary długu, ale tempo, w jakim on przyrasta. A dzieje się tak, bo Stany Zjednoczone dorobiły się w ostatnim dziesięcioleciu ogromnego deficytu, nad którym coraz trudniej zapanować.

Ostateczna podwyżka limitu długu – z 15,2 do 16,4 bln dol. – nadejdzie na początku 2012 r., aby oszczędzić Obamie, krajowi i światu podobnych fajerwerków do końca kadencji. W myśl porozumienia osiągniętego w sierpniu 2011 r. superkomitet złożony z przedstawicieli obu izb Kongresu miał uzgodnić sposoby redukcji deficytu o 1,2 bln dol. w ciągu 10 lat. Suma sprawia wrażenie monstrualnej, dopóki sobie nie uzmysłowimy, że to mniej niż 1 proc. PKB Ameryki w ciągu dekady.

Tuż przed Świętem Dziękczynienia 2011 Kongres USA ponownie pokazał swą impotencję. Superkomitet niczego nie uzgodnił: demokraci odmówili zgody na strukturalne zmiany w systemie świadczeń socjalnych, zaś republikanie odrzucili ideę jakiejkolwiek podwyżki podatków. Oznacza to, że w ruch pójdzie mechaniczna gilotyna, która zetnie połowę z programów wewnętrznych, a drugą połowę z budżetu obronnego. Straszak okazał się niewystarczający dla skłóconych polityków.

Decyzja Standard&Poor’s o obniżeniu ratingu długu USA, co było przede wszystkim odpowiedzią na żałosną przepychankę o limit długu, nie wywołała wzrostu kosztu długu amerykańskiego. Stało się dokładnie na odwrót: stopy procentowe, jakich rynek oczekuje od obligacji amerykańskich, nie podskoczyły, ale spadły. Jedyne rozsądne wytłumaczenie brzmi, że rynki finansowe, przynajmniej w krótkiej perspektywie, bardziej obawiają się w Ameryce recesji niż bankructwa.

Ceny 10-letnich obligacji rządu USA poszły mocno w górę: pod koniec 2010 r. inwestor mógł liczyć na 3,29 proc. zysku, a w końcu 2011 r. już tylko na 1,88 proc. Tak długo, jak kryzys europejski jest daleki od rozwiązania, inwestorzy postrzegają obligacje amerykańskie jako mniej ryzykowne niż niemieckie czy francuskie i są skłonni zadowolić się mniejszym zyskiem.

Wzmocniony dolar i wysoki popyt na obligacje rządu USA to nie oznaka zdrowia gospodarczego Ameryki. Popyt na walutę, w której inwestycja przynosi zwrot bliski zeru, jest silny tylko w warunkach kryzysu. Jeśli uspokoją się rynki finansowe Europy, dolar ponownie osłabnie. Jego obecna siła to tylko symptom niepewności i strach przed dodatkowym ryzykiem. Bo gdy strach bierze górę, to Ameryka wciąż jawi się jako ostoja bezpieczeństwa.

Niezbędnik Inteligenta „Trzęsienie kapitalizmu” (100003) z dnia 19.01.2012; Jak zaczął się kryzys; s. 21
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną