Nie ma najmniejszej wątpliwości, że gry nasycone przemocą wychowują przyszłych zabójców” – przekonuje David Grossman, pułkownik amerykańskiej armii. Choć sam własnoręcznie nie zabił nikogo, ma za sobą lata żołnierskiej liniowej służby, a teraz uczy trudnej sztuki zabijania i bada psychologię tego ponurego rzemiosła. W traktacie „O zabijaniu”, podobno obowiązkowej lekturze wojskowych, policjantów i agentów służb specjalnych, zastanawia się, dlaczego w sumie tak trudno strzelić do drugiego człowieka, a jeszcze trudniej zgładzić go z zimną krwią za pomocą noża lub gołymi rękami.
Historyczne statystyki pokazują, że nawet w najlepiej wyćwiczonej pruskiej armii efektywność zabijania była stukrotnie mniejsza od teoretycznej, mierzonej liczbą wystrzelonych pocisków. Po prostu większość żołnierzy strzelając, nie mierzyła we wroga. Zdaniem Grossmana, celuje w przeciwnika 15–25 proc. strzelców, większość i tak chybia. Sytuacja zaczęła jednak zmieniać się podczas wojny w Korei na początku lat 50. XX w., gdy śmiercionośna efektywność poprawiła się do 50 proc., a w trakcie wojny wietnamskiej wzrosła do 95 proc.
To z jednej strony efekt nowych programów szkolenia rekrutów, mających na celu zmniejszenie oporu przed zabijaniem. Programy te jednak nie odniosłyby takiego skutku, zdaniem Grossmana, gdyby nie kultura popularna od dziecka otaczająca mieszkańców współczesnej cywilizacji – nasycona przemocą: „Nastolatki siedząc w kinach i oglądając w domu telewizję widzą w szczegółach przerażające sceny cierpień i śmierci istot ludzkich, ucząc się łączyć to cierpienie i śmierć z rozrywką, przyjemnością, ulubionymi napojami, słodyczami, kontaktem z bliską osobą”.