Bartek Chaciński
7 lutego 2014
Słowniki sieciowe
Zachodnia prasa pisze o nowym zjawisku wpływającym na język. To uspołecznienie tworzenia słowników. W Polsce też już to mamy.
W 2011 r. agenci federalnego Biura ds. Alkoholu, Tytoniu i Broni prowadzili śledztwo w sprawie Amerykanina, któremu w sklepie z militariami skonfiskowali pistolet ze zmienionym numerem seryjnym. Po powrocie do domu mężczyzna napisał na Facebooku, że ma zamiar to murk właściciela sklepu. Chcąc sprawdzić wagę groźby, agenci zajrzeli do serwisu Urban Dictionary, gdzie potwierdzili, że slangowe murk, to stłuc, obić.
Urban Dictionary doczekał się kilku papierowych edycji.
W 2011 r. agenci federalnego Biura ds. Alkoholu, Tytoniu i Broni prowadzili śledztwo w sprawie Amerykanina, któremu w sklepie z militariami skonfiskowali pistolet ze zmienionym numerem seryjnym. Po powrocie do domu mężczyzna napisał na Facebooku, że ma zamiar to murk właściciela sklepu. Chcąc sprawdzić wagę groźby, agenci zajrzeli do serwisu Urban Dictionary, gdzie potwierdzili, że slangowe murk, to stłuc, obić. Urban Dictionary doczekał się kilku papierowych edycji. Trafił też do amerykańskiej telewizji i stał się jedną z najpotężniejszych sił dokumentujących współczesny język ulicy i Internetu. Jest w dziedzinie języka tym, czym Facebook jest w sferze komunikacji. Idea jest prosta: to internauci proponują definicje nowych słów, a potem inni internauci oceniają trafność tych definicji, dzięki czemu przypadkowy użytkownik serwisu trafia najpierw na te najbardziej precyzyjne i oddające istotę rzeczy. Urban Dictionary (urbandictionary.com) jest więc słownikiem społecznościowym. Oczywiście nikt nie zabrania anonimowym internautom dopisywania definicji powszechnie znanych słów obecnych w języku od dawna. I znajdziemy takie również w Urban Dictionary, gdzie wyraz table (stół) zyskuje znaczenie obelgi, a sun (słońce) dostaje definicję the damn motherfucker responsible for heating us up (ten cholerny sukinsyn, który nas podgrzewa). Ale nie tych szuka się w pierwszej kolejności w słownikach pokroju Urban Dictionary. Takie miejsca mają zdefiniować język na etapie przedsłownikowym. Liczą się tu neologizmy, które wyrastają z innych neologizmów – np. tergiversation, czyli prowadzenie dyskusji na długo po tym, jak okazało się, że nie mamy racji, co w sieci jest postępowaniem charakterystycznym dla trolli. Albo hity medialne – jak bunga-bunga, czyli „erotyczny rytuał z udziałem wpływowego lidera i wielu nagich kobiet” według definicji Urban Dictionary. Albo jedno ze słów 2010 r., które wybrali czytelnicy serwisu – gate rape (w wolnym tłumaczeniu: gwałt na bramce), które miało opisywać gorąco wówczas komentowane przez prasę brutalne kontrole i naruszanie prywatności na lotniskach w Stanach Zjednoczonych. A wreszcie sheening – słowo rozumiane jako kilkudniowe seksualno-alkoholowe ekscesy, często kończące się w szpitalu, ukute tuż po skandalach wokół aktora Charliego Sheena polegających właśnie na tym. Takie narzędzie pozwala reagować na zmieniającą się rzeczywistość błyskawicznie. I zawiera najobszerniejszą z możliwych baz definicji. O ile „The Oxford English Dictionary”, wzorcowy słownik angielskiego, przynosi ich ok. 600 tys., Urban Dictionary ma ponad 6,5 mln. Oczywiście nie ma mowy o precyzji i wiarygodności porównywalnej z oksfordzkim opracowaniem, ale za to każdy błąd – jak w Wikipedii – może zostać szybko wyłapany. Choć podstawowa zasada, co podkreśla założyciel UD Aaron Peckham, jest zgoła przeciwna tym przyświecającym najpopularniejszej encyklopedii Internetu. „Wikipedia stara się o możliwie najbardziej neutralny punkt widzenia – zauważał w wywiadzie dla „New York Timesa”. – Tymczasem u nas każde słowo zostaje zdefiniowane przez kogoś z wyrazistym punktem widzenia, na podstawie osobistego doświadczenia”. Dopiero oceny innych pozwalają dany wpis zobiektywizować. W Polsce na podobnej zasadzie działa popularny (prawie 5 mln użytkowników w okresie od kwietnia 2010 do kwietnia 2011 r.) sieciowy słownik Miejski.pl. W mniejszym stopniu – Vasisdas.pl, gdzie tryb dorzucania własnych definicji jest mocniej moderowany, bo redakcja serwisu zbiera propozycje od internautów i po prostu sama je ocenia i wpis
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.