Edwin Bendyk: – Po co Polsce organizacja kolejnego szczytu klimatycznego? Co zyskamy za 100 mln zł zaangażowanych w przygotowanie tego wydarzenia?
Marcin Korolec: – Mamy do wyboru: albo być przedmiotem procesu politycznego, albo aktywnie współkształtować decyzje, które będą mieć wpływ na los świata w najbliższych dekadach. Nie działaliśmy pochopnie – przypomnę, że podczas szczytu w Durbanie w 2011 r. Polska sprawowała prezydencję w Unii Europejskiej i nasza delegacja współtworzyła wówczas z Connie Hedegaard, unijną komisarz ds. klimatu, europejskie stanowisko w negocjacjach. Efektem tamtej konferencji było przyjęcie tzw. platformy durbańskiej. Zobowiązuje ona sygnatariuszy do przyjęcia w 2015 r. wiążącego porozumienia w sprawie ochrony klimatu, tak by mogło ono wejść w życie w 2020 r.
Potrzebujemy nowych reguł gry obejmujących wszystkie państwa świata, a nie – jak dotychczas – tylko ich część, czyli kraje rozwinięte. Jeśli chcemy osiągnąć cel, czyli zmniejszyć emisję gazów cieplarnianych i tym samym spowolnić ocieplanie się atmosfery, musimy przekonać do tych starań wszystkich. Warto zdawać sobie sprawę, że od czasu przyjęcia poprzedniego porozumienia w sprawie ochrony klimatu, czyli protokołu z Kioto w 1997 r., wiele państw rozwijających się – i z tego względu zwolnionych z obowiązku ograniczania emisji – dziś wyrosło na gospodarcze potęgi zamożniejsze od niejednego kraju uznawanego jeszcze dwie dekady temu za rozwinięty, a więc zobowiązane do redukcji.
Akurat w 2013 r. kolej na organizację szczytu przypadła krajom Europy Środkowej i Wschodniej.