„Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya” Jacka Dehnela
"Saturn" J. Dehnela
data premiery: 9.03.2011
kategoria: literatura piękna
seria: archipelagi
gatunek: powieść
wydanie: I
oprawa: twarda
format: 12,3 x 19,5 cm
liczba stron: 272
ISBN: 978-83-7414-927-3
cena: 39,90
Francisco Goya na początku XIX wieku jest u szczytu sławy i u progu starości. Maluje dużo dla dworu królewskiego, ale zlecenia spływają z całej Hiszpanii. Czas dzieli między pracę, polowania i podboje miłosne. Nie gnuśnieje nawet, gdy po ciężkiej chorobie traci słuch. Tylko syn Javier nie całkiem mu się udał: ślęczy nad książkami, nie garnie się do farb. Jednak Francisco nie rezygnuje, chce ukształtować Javiera na swój obraz i podobieństwo. Decyduje nawet o jego ożenku, a potem zaczyna podejrzanie kokietować synową. Może we wnuku geniusz malarski znajdzie swoje wcielenie? Saturn to rewers biografii wielkiego artysty, który przez życie „idzie, skacząc po górach”, ale w jego domu częściej panują smutek, samotność i frustracja. Dehnel pokazuje, że genialny malarz to zarazem fanfaron i mitoman, przepełniony pychą i żądzami. Zastosowany w książce wielogłos narracyjny daje obraz edypalnego konfliktu, który dzieli Goyę i jego potomków.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------
Fragment:
(mówi Javier)
"Owszem, rysowałem. Malowałem nawet. Mimo wulgarności modelek, mimo unikania ojca, jego krzyków, jego wybuchów potwornej złości, kiedy coś w obrazie nie wychodziło – kolor kładł się brzydko, schodziła poprzednia warstwa laserunku, ręka okazywała się zbyt długa, choć dotychczas wyglądała całkiem prawidłowo – ciągnęło mnie i do jego pracowni, i do samego malarstwa. Nie lubiłem całej technologii: ucierania pigmentów, mieszania ze spoiwem, sprawdzania, czy konstystencja nie jest aby za rzadka albo za gęsta, mycia pędzli... Sądziłem zawsze, że malarstwo powinno być sztuką piękną i czystą, a nie czymś między prostacką robotą tynkarza, nudną aptekarską precyzją a przyziemnymi pracami pokojówki. Wydawało mi się, że stary, z jego chlapaniem, charkaniem, pluciem na podłogę, z jego mazaniem brudnymi pędzlami wszystkiego, co stało lub leżało w zasięgu ręki, z ciskaniem brudnych gałganów na ziemię i podnoszeniem ich, jeśli znów musiał zetrzeć zbyt gruby impast, a nie chciało mu się szukać nowej szmatki – był jakimś oszustem, podszywającym się pod prawdziwego malarza, który powinien tworzyć ze spokojem, z czołem rozchmurzonym, w pięknym, bogatym stroju, jak panowie i damy, których portretuje; linie powinny być gładkie i harmonijne, kolory przyjemne dla oka, tematy – przyjemne dla serca.
O ile z czasem wyrosłem z zamiłowania do ulizanych obrazów Mengsa i nauczyłem się cenić to, co robił stary: szorstkość konturów, dzikie zygzaki blików na haftach, gwałtowne kontrasty, o tyle jego metodę malowania do dzisiaj uważam za odpychającą; jeszcze niedawno zdarzało mi się obudzić z koszmarnego snu, w którym bierze mój świeżo ukończony obraz utytłanymi potwornie łapami i zostawia na nim ogromne, tłustobrunatne, nie dające się usunąć plamy. „To nic, to nic – mówił zawsze w tym śnie – tak nawet lepiej, trochę cienia po bokach”.
-------------------------------------
Wydawnictwo W.A.B. Sp. z o.o.
ul. Usypiskowa 5
02-386 Warszawa
tel./fax (022) 646 05 10
www.wab.com.pl