Niespełniona zapowiedź reformy Kościoła. Od stu lat dysydenci domagający się zmian w Kościele mogli się powoływać na postanowienia soboru w Konstancji (1414–18), gdzie wprawdzie spalony został Jan Hus, ale równocześnie zapowiedziano reformy Kościoła. Czas był najwyższy, ponieważ Europa wchodziła w nową epokę, szybko zmieniał się sposób patrzenia człowieka na siebie samego i Boga, zmieniały się reguły gry politycznej i gospodarczej, a Kościół utknął w moralnym i umysłowym upadku.
Spoistość katolickiego świata nie była już silna. Wprawdzie prestiż Kościoła nadal był ogromny, mimo eskapad rozbuchanego papieża Aleksandra VI i jego bastardów, ale był to prestiż raczej zewnętrzny i magiczny, jak cała religijność ówczesnego świata, a nie moralny i duchowy. Rzym zresztą wprawdzie tępił herezję, ale nie czuł się zobowiązany do narzucania jednej centralnej teologii. Od dawna różne szkoły teologiczne i zakony – jak choćby franciszkanie i dominikanie – toczyły ze sobą zażarte spory, które pochłonęły niejedną ofiarę.
Między lękiem a egzaltacją. Wiara człowieka średniowiecznego była rozkołysana między lękiem a egzaltacją. „Pomiędzy piekielnym strachem i dziecinnym żartem, pomiędzy zatwardziałością okrutną i skorym do łez współczuciem lud chwiał się to w tę, to w inną stronę jak olbrzym z głową dziecka” – pisze Johan Huizinga w „Jesieni średniowiecza”. Dziwna to była pobożność. Ludziom w wierze wystarczała obecność plastycznego obrazu, ponieważ łacińskie słowo i tak było mało dostępne. Ale mobilizacja wizualna wymagała coraz silniejszych bodźców, coraz większego przepychu, co z kolei prowadziło do inflacji obrazów i figur świętych. Zmysłowość wiary przejawiała się też w niemal pogańskim kulcie relikwii.