Już sama terminologia pokazuje, że ekobudownictwo ma wiele twarzy, a pod wspólnym szyldem pojawia się zarówno chałupa ulepiona z gliny, z dachem krytym słomą, jak i nowoczesny biurowiec naszpikowany elektroniką, która kontroluje zużycie wody i energii oraz milion innych rzeczy. Zielone patio między blokami i futurystyczne pomysły na przyjazne środowisku miasta. Czy jest coś, co łączy wszystkie te odległe od siebie idee? Tak. Poczucie winy. Polityków, architektów, planistów. Spowodowane bezkrytyczną wiarą w postęp, rozwój i panowanie człowieka nad światem, czego ideowym nośnikiem były teorie modernizmu i ich architektoniczny wymiar – styl międzynarodowy. Zaś od pewnego momentu także przekonanie, że budownictwo to odpowiedzialność za losy całej planety, a sposoby projektowania ludzkich siedzib są zagadnieniem równie ważnym, jak sposoby radzenia sobie z plastikowymi śmieciami, emisją CO2 czy kurczącymi się rezerwami wody pitnej.
Stawiając swoje siedziby, człowiek nie zapominał o przyrodzie. Raz była to skromna rabatka kwiatowa przed oknem, kiedy indziej okazałe, wymyślne ogrody pałacowe. Ale zawsze odbywało się to w duchu biblijnego „czyńcie sobie ziemię poddaną”. Słowem, bez specjalnej troski o naturę, ale wyłącznie z myślą o własnej przyjemności. W 1898 r. Brytyjczyk Ebenezer Howard książką „To-morrow: a Peaceful Path to Real Reform” zapoczątkował modę na projektowanie miast-ogrodów. Tworzono je przede wszystkim w Anglii i w Niemczech. Ale nadal przyroda była jedynie mniej lub bardziej zauważalnym dodatkiem, wplatanym w modernistyczną architekturę. Ów antropocentryczny w swej istocie sposób na związek natury z architekturą i urbanistyką dominuje po dziś dzień. Oczywiście, że lepiej gdy miasta, osiedla czy biurowce są pełne zieleni, niż jej pozbawione.