Na narzucające się pytanie, jaki to był festiwal, można by odpowiedzieć – zupełnie przyzwoity. Zabrakło dzieła wyraźnie wybijającego się, ale średnia była tym razem nieco powyżej średniej krajowej.
Zdzisław Pietrasik swoim artykułem „Polskie kino idzie na wojnę” (POLITYKA 23) uderzył mnie w dołek. Boleśnie. Napisał: „Polskie kino nie potrafi opowiadać ani o bohaterach współczesności, ani o dawnych zwycięskich bitwach”. Otóż tak się składa, że usiłuję takie kino robić.
Michnik z Kuklińskim depcząc czerwone maki idą zatknąć biało-czerwoną flagę na Monte Cassino: taki kadr powinien znaleźć się we wzorcowym filmie polskim, wychodzącym naprzeciw dylematom naszych czasów. To żart, ale ilustruje poważny problem: polskie kino nie potrafi opowiadać ani o bohaterach współczesności, ani o dawnych zwycięskich bitwach.
Wraz z rosnącą popularnością nowego kanału telewizyjnego Kino Polska, nadającego stare polskie filmy, wraca kłopotliwe pytanie: do kogo powinny one należeć i kto ma prawo czerpać z nich zyski?
Mówiąc w skrócie, historia kina polskiego jest w dużej mierze historią walki twórców o prawo do nieszczęśliwego zakończenia. Władza bowiem zawsze wolała happy endy. Dzisiaj woli je też publiczność.
Dla miłośników kina polskiego mamy dwie wiadomości, które nadeszły z Ameryki. Jedna jest dobra: na tamtejsze ekrany jesienią wejdzie „Quo vadis” Jerzego Kawalerowicza. Druga wiadomość jest zła: amerykański dystrybutor postanowił wyciąć biusty naszych artystek, prezentowane śmiało podczas uczty u Nerona.
Poprzednio usiłowaliśmy imponować Ameryce wielkimi produkcjami, co było błędem
Czy najlepsze filmy powstają wtedy, gdy ma się dużo wolności i mało pieniędzy? Patrząc na nowe filmy młodych, chyba tak.