Stosunki w BIG Banku Gdańskim kojarzą się zwykłym śmiertelnikom z emocjami z autobazaru. Zanim pieniądze i kluczyki przejdą z rąk do rąk, obie strony trzymają samochód za klamkę. Dwóch prezesów, dwa zarządy, dwie rady nadzorcze, atmosfera podejrzeń i przekrętów. Przed tygodniem tę rozgrywkę zastopował sąd dając szansę na zbadanie jej legalności i... komplikując ją jeszcze bardziej.
W ustawie lustracyjnej znajdują się dwa, przemilczane w licznych dyskusjach, lakoniczne przepisy. To jest prawdziwa bomba z opóźnionym zapłonem. Jednego wybuchu byliśmy niedawno świadkami (dymisja wicepremiera Janusza Tomaszewskiego), czekają nas niebawem, niestety, następne.
Ile mamy w państwie służb, inspekcji i straży, których funkcjonariusze mogą nam za różnego rodzaju wykroczenia wlepić mandat? Pełnej wiedzy nie ma ani Sejm, ani Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, ani też kancelarie premiera i prezydenta. Policzyliśmy więc sami i wyszło nam, że organów - jak to pięknie formułuje język przepisów - "uprawnionych do nakładania grzywien w drodze mandatów karnych" jest 23. Ale ilość nie przechodzi w jakość. Według opublikowanego właśnie raportu NIK zaniedbania urzędników w ściąganiu mandatów pozbawiły Skarb Państwa 66 mln zł.
Prokuratura zarzuca znanemu wrocławskiemu adwokatowi Januszowi Z. współdziałanie z grupą złodziei samochodów, którzy porwali, a następnie zażądali okupu za uwolnienie dagestańskiego gangstera. Prokuratorzy twierdzą jednak, że Z. wcale nie jest tym, który ma na sumieniu najwięcej. Nieoficjalnie można usłyszeć, że być może po raz pierwszy ujawnione zostaną powiązania pomiędzy światem przestępczym a częścią adwokatury.
Supraśl, urocze i spokojne pięciotysięczne miasteczko na skraju Puszczy Knyszyńskiej znane było z najświeższego w Polsce powietrza i z kultury. Nagle atmosfera stęchła; zaczęło się od drobnych włamań, skończyło aferą kryminalną. Dziewczynę zgwałcono, człowieka pobito, innemu obcięto dwa palce. Na tej kanwie powstały w telewizji i gazetach współczesne supraskie bajania.
Coraz bardziej znerwicowane społeczeństwo oczekiwałoby dziś skutecznej egzekucji przepisów w państwie prawa. Tymczasem obserwując konfrontacje policjantów z blokującymi drogi rolnikami widzi się nieprofesjonalne działania służb, a dodatkowo odkrywa ich psychiczną słabość. Polskim policjantom coraz bardziej trzęsą się ręce.
Toczy się wojna. Państwo odpala działa przeciwko przestępcom: reformuje policję, wprowadza nowy kodeks karny. Przestępcy o swojej przewadze informują komunikatami w postaci wybuchów bomb, morderstw i napadów. Ofiarami padają zwykli obywatele. Dlatego na wojennej scenie pojawiła się trzecia siła: pospolite ruszenie w obronie własnej.
Telewizja transmituje fragmenty głośnych rozpraw sądowych, dbając bardzo, aby twarze podsądnych nie mogły być zidentyfikowane. Tak było na przykład w przypadku głośnego procesu zabójców warszawskiego maturzysty i dopiero w dniu wyroku pokazano ich oblicza. Towarzyszy temu praktyka prasowa i radiowa - poprzestawania na inicjałach sądzonych. Dlaczego nie mamy prawa poznać ludzi, którzy zabijają współobywateli i spojrzeć im w twarz?
Ani jeden z mieszkańców Gdyni - z wyrokiem eksmisji na bruk - nie wierzył, że może zostać bez dachu nad głową. Komornicy bowiem, jak jeden mąż, odmawiali podejmowania tych drastycznych działań. Niespodziewanie na horyzoncie pojawił się Edward O., komornik ze Słupska. Dla eksmitowanych - drań bez serca; dla spółdzielni mieszkaniowych - szeryf i wybawiciel.
W Najwyższej Izbie Kontroli słyszę, że kolejni ministrowie edukacji narodowej (dawnej oświaty) nie byli w stanie przez 25 lat wydać rozporządzenia wykonawczego do ustawy, normującego wynagrodzenia za prace archeologiczne. Archeologia zajmuje się najodleglejszą przeszłością, więc co to dla niej zaledwie ćwierć wieku? To jest z pewnością przypadek rekordowy, ekstremalny, humorystyczny lenistwa legislacyjnego ministra. Jednak śmiać nie ma się z czego.