Amerykanie proponują uzbrojenie Polski w rakiety sprawdzone na polu walki w Ukrainie albo jeszcze lepsze. Na zapowiedzianych 10 mld dol. może wcale się nie skończyć.
Amerykańskie pociski rakietowe ziemia-ziemia napędzają coraz większego strachu Rosjanom. Zachodnia broń pokazuje przewagę technologiczną, ale czy może dać Ukrainie zwycięstwo? Miałem okazję siedzieć w HIMARS-ie. Można być pod wrażeniem, jak kompaktowy, niepozorny jest to system.
Artyleria jest królem tej wojny, a artyleria rakietowa cesarzem. Dlatego Ukraińcy zabiegają na Zachodzie o wyrzutnie ziemia-ziemia dużego zasięgu. Ameryka po wahaniu mówi „tak”.
MON ogłosił gigantyczny zakup uzbrojenia. Siła ognia i zdolność odstraszania polskiej armii mają wzrosnąć lawinowo. Koszty też, ale tym razem ma to być również inwestycja w rodzimy przemysł. Jeśli jest to już wyścig zbrojeń – a takich w regionie nie było nigdy – to wywołany i zawiniony przez Rosję.
Izraelska tarcza – system obrony przeciwrakietowej – jest coraz doskonalsza, ale miecze Hamasu są coraz tańsze, powszechniejsze i przez to coraz groźniejsze.
Mówią o nim „motorówka", ale to określenie obraźliwe dla budowniczych „Ślązaka”, którzy nie ze swej winy nie mogą dokończyć okrętu. Budowa trwa już 16 lat, ale patrolowiec nie wyjdzie na służbę w morze przed ukończeniem osiemnastki.
Broń, używana podczas wszystkich ostatnich konfliktów z udziałem US Army, może w najbliższych latach trafić do Polski. Resort obrony zapytał Waszyngton o możliwość kupna tych pocisków.
Stany Zjednoczone oskarżyły Rosję o testowanie rakiet nuklearnych średniego zasięgu. Sprawa jest poważna i niebezpieczna zarazem, bo to broń znacznie groźniejsza niż osławione rakiety międzykontynentalne. Także politycznie, co pokazał słynny kryzys kubański.
W 1961 r., dwa dni przed lotem Gagarina, na Pustyni Błędowskiej wystartowała polska rakieta RM-2D, w której leciały dwie myszy. Myszy przeżyły, polski program rakietowy już nie.