Ludzie i style

Polska na deskach

Rodacy na stokach

Ulubiony kierunek rodaków to Włochy – dla słońca po południowej stronie Alp Polacy są w stanie nadłożyć kilkaset kilometrów podróży. Ulubiony kierunek rodaków to Włochy – dla słońca po południowej stronie Alp Polacy są w stanie nadłożyć kilkaset kilometrów podróży. Robert Stefanicki / Agencja Gazeta
Mimo niedostatku śniegu rodacy masowo ruszyli na stoki. Opcja alpejska znów ściera się z rodzimą. Utrwala się podział: rekreacyjni w kraju, ambitniejsi w Alpach.
Wyciąg Kaniówka w Białce Tatrzańskiej. W Polsce działa ok. 100 stacji narciarskich, mamy ponad 250 km tras.Adam Brzoza/Fotonova Wyciąg Kaniówka w Białce Tatrzańskiej. W Polsce działa ok. 100 stacji narciarskich, mamy ponad 250 km tras.
Są miejsca we Włoszech, gdzie Polacy na stokach to dominująca nacja. Na fot. Madonna di Campiglio.Kacper Pempel/Reporter Są miejsca we Włoszech, gdzie Polacy na stokach to dominująca nacja. Na fot. Madonna di Campiglio.

Są ich podobno cztery miliony. Albo nawet pięć. A może tylko dwa? – Nikt jeszcze naszych narciarzy i snowboardzistów nie policzył – ubolewa prof. Jadwiga Berbeka z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. – Przed dwoma laty GUS opublikował raport, w którym do umiejętności jazdy na jednej albo dwóch deskach przyznało się 15 proc. Polaków. Narciarską turystykę bada też pewien Szwajcar, Laurent Vanat. Według niego po stokach jeździ nawet 4,85 mln Polaków. Skontaktowałam się z nim, ciekawa, jak to wyliczył, ale odpowiedział enigmatycznie, że w oparciu o wiarygodne dane.

Zimowej aktywności Polaków na stokach nie bada Ministerstwo Sportu i Turystyki; pierwsze opracowania mają dotyczyć bieżącego sezonu. Z kolei stowarzyszenie Polskie Stacje Narciarskie i Turystyczne nie liczy korzystających z wyciągów, ponieważ zajmuje się przede wszystkim walką z absurdami prawnymi uderzającymi w branżę.

Podziwu godną precyzją wykazują się za to Austriacy – polskich turystów zimowych mają odhaczonych co do jednego (dzięki statystykom noclegowym). Ostatni podsumowany już sezon (2012/13) mówi o 206 211 gościach z Polski. Dwie zimy wcześniej było ich 225 582.

Ulubiony kierunek rodaków to jednak Włochy – dla słońca po południowej stronie Alp Polacy są w stanie nadłożyć kilkaset kilometrów podróży. Z szacunków agencji turystycznej Travelplanet.pl wynika, że tej zimy Dolomity odwiedzi 57 proc. polskich narciarzy, Alpy austriackie – 33 proc., natomiast pozostałe opcje to Czechy (prawie 5), Francja (2,5) i Słowacja (1).

Przyjmując za punkt wyjścia statystyki austriackiej agencji turystycznej, wychodzi, że do Włoch może jeździć w sezonie zimowym co najmniej 350 tys. Polaków. Wraz z pozostałymi kierunkami to jakieś 600 tys. narciarzy i snowboardzistów korzystających z zagranicznych stoków. Poza Polskę jeździ co czwarty (to też szacunki). W sumie byłoby ich zatem jakieś 2,5 mln.

Koszty szusowania

Mimo kapryśnej aury w polskich górach zimowy interes kręci się w najlepsze. W Polsce działa około stu stacji narciarskich – w tym również na Mazurach i na Pomorzu! PSNiT zrzesza 87 ośrodków, w których do dyspozycji narciarzy i snowboardzistów jest 265 wyciągów orczykowych oraz 64 koleje krzesełkowe i gondolowe. Łączna długość tras w tych ośrodkach to nieco ponad 250 km – a przeciętny alpejski region (np. włoskie Adamello) to 100 km tras.

Branża pomału się jednoczy. Na jednym karnecie można dziś jeździć m.in. w Szczyrku (dwa ośrodki, 35 km tras), w Beskidach (Wiślański Ski – 11 ośrodków i 25 km tras, jak również Beskid Card – 10 ośrodków i 20 km tras), w Sudetach (Ski Region Śnieżnik – 3 stacje, 13 km tras) oraz w Białce Tatrzańskiej i okolicach (Tatry Ski – 7 ośrodków, 30 km tras). Negatywny przykład to Zakopane – zimowa stolica Polski już tylko z nazwy – gdzie każdy sobie rzepkę skrobie, a lokalne władze nie potrafią przekonać właścicieli ośrodków do korzyści ze wspólnego karnetu.

Jeśli chodzi o koszty szusowania, tanio nie jest. W szczycie sezonu (do początku marca) za karnet w ośrodkach zrzeszonych w Tatry Ski trzeba zapłacić 90 zł za dzień i 410 za tydzień. Na Jaworzynie Krynickiej tydzień kosztuje 525 zł, dzień 105 zł, a dwie godziny – 60. Wersja dla oszczędnych albo mniej zamożnych to jazda wieczorna – np. w stacji Rusiń-ski za bilet w godzinach 18–21 trzeba zapłacić 30 zł.

Po nauczce z poprzedniego sezonu tym razem wszyscy zapobiegliwie naśnieżali stoki. Ewa Babiarz, prowadząca pensjonat na Wierchu Kurucowym, nieopodal stoku Rusiń-ski, mówi, że goście zrobili się w ostatnich latach niezwykle narciarsko usposobieni. Niemal każdy przyjeżdża ze sprzętem. A gdy prognozy nie rokują, zaczynają się przepraszające telefony: – Goście umierają, chorują, samochody im się psują. Siła wyższa – tłumaczą.

Na polskich stokach rządzą trzy grupy turystów: rodziny z dziećmi, młodzież (zwłaszcza w ferie) oraz pokolenie 50 plus. Motywacje przy wyborze miejsca urlopu są różnorakie. Najważniejsza to koszty. Beata z Radomia (przestępuje z nogi na nogę pod wyciągiem w Jurgowie, wypatrując męża): – Dla nas, czteroosobowej rodziny, za tydzień wychodzi co najmniej 3 tys. Liczę wszystko – z dojazdem. W Alpach kosztowałoby to dwa razy tyle. Wiem, bo znajomi jeżdżą.

Liczy się również sprawdzony nocleg. Beata: – Chyba lepszych gospodarzy niż nasi to w okolicy nie ma. Ze wszystkim idą na rękę. Jak chcemy rybkę – jest rybka, jak chcemy naleśniki – są naleśniki. Kulig zorganizują, ognisko, oscypka załatwią.

Czasami w grę wchodzi sentyment. Małgorzata, logopeda z Oleśnicy (pod wyciągiem w Białce Tatrzańskiej czeka, aż mąż z synem zjadą z Kotelnicy, drugi syn właśnie skończył lekcję, najmłodsza córka zabija nudę, bujając się w tę i z powrotem w pojazdach na monety): – Zakopane trochę spsiało, ale ja pamiętam je ze studenckich czasów i wciąż lubię.

Na korzyść polskich gór działa również odległość. – Nie chce mi się za kółkiem spędzać kilkunastu godzin. A tu z Warszawy w sześć godzin dojechaliśmy – mówi na parkingu pod stacją Rusiń-ski Krzysztof, bankowiec (żona, trójka dzieci – wszyscy jeżdżą na nartach).

 

Gdy innych argumentów brak, w polskie góry przyjeżdża się z rozpędu. – Od 30 lat każdą zimę spędzam w Zakopanem – deklaruje Marek z Konstancina-Jeziornej (branża medyczna). Jest wzburzony, miota pod nosem grube słowa, bo w kasach pod Nosalem właśnie usłyszał, że na użytkowanie głównej trasy nie zezwolił Tatrzański Park Narodowy. – Ja się uczyłem na Nosalu, żona na Nosalu, wnuczkę nauczyłem jeździć na Nosalu. A teraz, cholera, zamknięty. No nic, pojedziemy na Szymoszkową, może na Kasprowy, bo podobno wreszcie chodzi. Zły jestem, bo kiedyś tu było pięknie, a teraz jest beznadziejnie. Ale żeby jechać na ferie gdzie indziej, nie pomyślałem.

Polska jest więc w dalszym ciągu dobrym przystankiem dla narciarskiego tradycjonalisty i minimalisty, któremu nie przeszkadzają kolejki pod wyciągami, krótkie trasy, pogodowa niepewność ani sztuczny śnieg, który po pierwszych dwóch porannych godzinach jest tak rozjeżdżony, że stok usuwa się spod nart. Jak się pojeździ, to fajnie. Jak nie, nie ma tragedii. W rezerwie zawsze są baseny termalne.

Polska to również przedszkole narciarskie. Posłać dziecko na lekcje to dziś element wielkomiejskiej mody – milczenie w towarzystwie rozprawiającym o wadach i zaletach szkółek oraz stoków bywa niezręczne i może być odbierane jako dowód wąskich horyzontów, a nawet zaniedbania aktywnego rozwoju dziecka.

O pełnych godzinach w punktach zbiórek narciarskich szkółek jest więc jak w ulach. Ci po zajęciach tasują się z tymi, którzy dopiero przypinają sprzęt. Trwa wzajemne poszukiwanie: instruktorzy zaczepiają dorosłych (– Pani z dzieckiem na lekcję? Do Marka może?), rodzice nawołują instruktorów. Potem rytuał: – Jak się nazywasz, przybij piąteczkę, daj żółwika, jeździłeś już? Tak? No to rozgrzeweczka i suniemy. Po niespełna godzinie zdaje się raport przed rodzicem (– Hamuje, skręca, nie boi się).

Emigracja narciarska

Dorosłych charakteryzuje samouctwo. Dochodzi 11.00, u podnóża stoku w Jurgowie narciarze rozdeptują pod kasami sztuczny śnieg o konsystencji mokrego brudnego cukru, który się nie klei. Marek, strażak z Oleśnicy (po czterdziestce, masywny, na oko dobre sto kilo wagi, kurtka w krzykliwym kolorze), zaciąga się papierosem. Jeździł z rana godzinkę, teraz odpoczywa w towarzystwie kolegi. – Kolana siadają, kondycja już nie ta, nie ćwiczy się – wzdycha, machając do żony, która wsiada na orczyk. – Jeżdżę od paru lat. Najpierw dzieci zaczęły, potem małżonka – musiałem się pod nich podciągnąć. W miarę mam opanowane – hamowanie, skręty. Nie, że na strzałę, w dół, tylko ostrożnie – deklaruje.

Z instruktora nigdy nie korzystał – skrzyknęli się w gronie kilku par (dzięki nartom znów zacieśniły się znajomości) i motywowali nawzajem. – Najpierw pomału, na oślej górce, potem nasze dziewczyny nas szkoliły, bo one jakoś szybciej załapały – dodaje. Beata z Radomia: – Instruktor? No, dzieciom wzięliśmy. Na pierwszy raz, po godzince. To jest dość drogo, taka lekcja – 70 zł za godzinę.

Przemysław, instruktor z Jurgowa, nie ma o narciarskich umiejętnościach rodaków najlepszego zdania. – Tu jest akurat dość wymagający stok, więc braki techniczne od razu wychodzą. Większość ludzi jeździ słabo. Raczej się zsuwają, niż jadą. Marek, instruktor ze stacji Suche (nieopodal Poronina). – O, ten, ten, ten i jeszcze ten – wyłapuje palcem sunących w dół narciarzy. – Jadą szybciej, niż potrafią – odchyleni do tyłu, ręce nie pracują, balans ciała słaby. Co chwila się muszą ratować. Z kolei tam i tam – zjazd metodą na liścia, czyli asekuracyjnie, połową szerokości stoku. Przemysław: – Rzadko mam lekcje z dorosłymi. A jeśli już, to z kobietami. Tak ze 70 proc. to kobiety. Faceci czują wstręt do wykonywania poleceń. Wychodzą z przekonania, że sami się nauczą. Damian, kolejny instruktor z Jurgowa: – Ludzie przychodzą na stoki oderwani od biurek. I potem mają do nas pretensje, że nie są w stanie wykonać podstawowych ćwiczeń. Przemysław: – Czy 70 zł za godzinę to drogo? Bo ja wiem? Jak zaczynałem 10 lat temu, to lekcja kosztowała 60. A zarabia się więcej, prawda?

Zdaniem Stanisława Styrczuli, ratownika GOPR z Białki Tatrzańskiej, Polacy jeżdżą coraz bardziej stylowo. Choć wciąż grzeszą ignorancją w temacie zasad poruszania się na stoku. – Od sprawcy kolizji często słyszę, że ktoś zajechał mu drogę. To znaczy, że nie ma pojęcia o regułach, bo podczas wyprzedzania on musi zachować bezpieczny odstęp – wyjaśnia leniwym głosem (bo i dzień dziś leniwy, zaraz piętnasta, a tu raptem dwa razy wyjeżdżali zgarnąć ze stoku poszkodowanych).

 

Ten postęp w technice jazdy Styrczula tłumaczy dorośnięciem pokolenia, które wprawiało się pod okiem instruktora. A że ta poprawa nie rzuca się w oczy na naszych stokach? Bo zaprawieni w bojach wybierają Alpy, a do Polski zaglądają sporadycznie – zaspokoić nagły głód. – Ale wciąż przybywa tych, którzy chcą się uczyć. Jest dużo narciarzy niedzielnych. Białka też się wyżywi – uspokaja.

Masowa emigracja narciarska sprawiła, że są już w Alpach miejsca, gdzie na wyciągach najczęściej słychać polski język, a tubylcy znajdują się w mniejszości. We Włoszech to Sellaronda, Madonna di Campiglio, rejon Trentino (a zwłaszcza Val di Sole) oraz Livigno – popularne również ze względu na bliskość strefy bezcłowej. W Austrii – rejon Zell am See, Doliny Stubai oraz Zillertal (bliskość lodowców). Wyjazd narciarski organizuje się samemu lub przez biuro podróży – bardzo konkurencyjną ofertę mają m.in. Neckermann, Tui, Otium oraz Itaka. Adam z Warszawy (postawił na komfort – leciał z synem samolotem do Bergamo, następnie do Madonny dojechali autobusem; łączny koszt podróży, tygodniowego pobytu w 3-gwiazdkowym apartamencie oraz karnetów wyniósł 4500 zł) mówi, że Polacy byli w okolicy wszechobecni. Miał też wrażenie, że choć rodaków wprawdzie stać na tydzień w Alpach, to nie szastają pieniędzmi na prawo i lewo. – Po drodze do Madonny wysiadali w okolicznych miejscowościach, gdzie noclegi były pewnie trochę tańsze. Zresztą, o ile na wyciągach bez przerwy spotykałem Polaków, to w samej Madonnie już rzadziej – opowiada.

Właściciel pensjonatu, w którym mieszkał Adam, mówił mu, że w sezonie 50–60 proc. gości to Polacy. Branża wychodzi im naprzeciw – zwłaszcza w kwestii przystępności oferty w języku polskim. Polacy przedkładają więc słoneczne Włochy nad Austrię, która jest ostatnio dość kapryśna pogodowo. Ma jednak tę zaletę, że jest bliżej, a gdy jedzie się samochodem z dziećmi, każde dziesięć kilometrów się liczy.

Za granicę na narty jeździ Sylwester z Wrocławia (żona, dwie córki w wieku przedszkolnym). Do Polski jest zrażony. Jeszcze w kawalerskich czasach pierwszy raz przypiął narty, będąc w Poroninie – pamięta walkę na łokcie w kolejce do orczyka, na stokach mulda na muldzie. Więc od tej pory bierze pod uwagę wyłącznie Alpy. Był raz – jeszcze zanim się urodziły dzieci. Teraz wybiera się po raz drugi, do Doliny Stubai – żona znalazła promocję w biurze podróży (3500 za tydzień – w cenie hotel, wyżywienie i karnety). Trzeba się było szybko decydować, bo wolne miejsca znikały błyskawicznie.

Generalnie komfort jest ważniejszy niż pieniądze. Zdaniem Sylwestra, jeśli rozważyć, czy wydać minimum 3 tys. za tydzień i w Białce Tatrzańskiej modlić się o śnieg, ewentualnie zrywać się co rano przed 8, żeby na stoku być o 9 i pojeździć na zratrakowanym, bez kolejek, a z drugiej strony zapłacić te 45 tys. i mieć na lodowcu nartostrady jak lotniska, nigdzie się nie spieszyć i co dzień jeździć na innej trasie – to wybór jest oczywisty.

Radosław Damasiewicz, szef marketingu oraz e-sprzedaży w Travelplanet.pl, mówi, że na potrzeby zimowego turysty, rozważającego stosunek jakość/cena, jego firma przygotowuje narciarski wskaźnik opłacalności. – Sumujemy wydatki na dojazd, zakwaterowanie, wyżywienie i karnet, a następnie dzielimy je przez łączną długość tras. Wychodzi, że kilometr przejechanej nartostrady w Szklarskiej Porębie kosztuje 126 zł, na Jaworzynie Krynickiej 192, natomiast w rejonie włoskiej Moeny 20, a w rejonie Gerlitzen Alpe w Austrii 39 – wylicza.

Karolina Witek (w branży już ładnych parę lat) z firmy Jafi-Sport, organizującej wyjazdy do Austrii i Włoch połączone z treningami dla amatorów, mówi, że interes kwitnie. – W zeszłym sezonie pojechało z nami ok. 8 tys. osób. To o 15–20 proc. więcej niż poprzedniej zimy. Szkolenia cieszą się bardzo dużym zainteresowaniem – tylko podczas ferii mazowieckich wysłaliśmy z naszymi grupami w Alpy stu instruktorów.

Zimowy urlop

Karolina Witek obserwuje prawidłowość: klienci wyjeżdżają falami. Najpierw w grudniu – wtedy przeważają starsi narciarze, jest trochę rezerwacji grupowych. Następnie podczas ferii – to oczywiście wyjazdy rodzinne. Trzeci szczyt przypada na wczesną wiosnę – to przede wszystkim studenci, którzy korzystają z powszechnych wówczas w Alpach darmowych karnetów.

Witek potwierdza, że za granicę wybierają się bardziej zacięci, wytrawni narciarze i snowboardziści: – Chcą się rozwijać. Zwłaszcza mężczyźni wykazują się ambitnym podejściem – uczą się jazdy slalomowej na tyczkach, przerzucają się też na narty do jazdy poza trasami. Stąd większe oczekiwania wobec nas – musimy zatrudniać coraz lepszych instruktorów.

Zdaniem Radosława Damasiewicza ambicja rodaka na alpejskim stoku przejawia się też w tym, że pierwszy jest pod wyciągiem, a wieczorem ze stoku spycha go ratrak. Z ciekawostek: klienci coraz chętniej wybierają pobyt z wyżywieniem. – Z naszych badań wynika, że to ok. 60 proc. wyjeżdżających. W ciągu ostatnich 10 lat podwoiła się liczba turystów rezerwujących taką opcję. Po prostu nie chcą tracić czasu na gotowanie albo szukanie miejsca w restauracji, a jak najdłużej jeździć.

Na polskich stokach taki model jest dla klienta z górnej finansowej półki – w położonym u stóp Kotelnicy hotelu Bania za tydzień pobytu czteroosobowej rodziny wraz z karnetami i opłaconymi zajęciami dla dzieci trzeba zapłacić 78 tys. zł. – Wszystkie 156 pokoi jest zajętych, a na przyszłe ferie została garstka – informuje Marek Wnukowicz, kierownik recepcji.

Proza jest taka, że tata jeździ, a mama jest od pilnowania dzieci, zaprowadzenia na lekcję z instruktorem, odebrania po lekcji. Te mamy mówią, że żadne z nich narciarki, więc na urlopie zimą wszędzie im dobrze. Łączy je niechęć do zawracania sobie w czasie urlopu głowy męczącą alternatywą: jeśli nie narty, to co?

Polityka 6.2015 (2995) z dnia 03.02.2015; Temat tygodnia; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Polska na deskach"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wstrząsająca opowieść Polki, która przeszła aborcyjne piekło. „Nie wiedziałam, czy umieram, czy tak ma być”

Trzy tygodnie temu w warszawskim szpitalu MSWiA miała aborcję. I w szpitalu, i jeszcze zanim do niego trafiła, przeszła piekło. Opowiada o tym „Polityce”. „Piszę list do Tuska i Hołowni. Chcę, by poznali moją historię ze szczegółami”.

Anna J. Dudek
24.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną