Ludzie i style

Terror walizek na kółkach. Miasta cierpią od napływu turystów

Słynnymi zabytkowymi tramwajami w Lizbonie jeżdżą tylko turyści. Słynnymi zabytkowymi tramwajami w Lizbonie jeżdżą tylko turyści. Thanasis Geo / Flickr CC by 2.0
Lizbona, Wenecja, Berlin, Barcelona, Amsterdam to mekki dla turystów. Zarabiają na nich, ale również wiele tracą.
Go-car to jeden z ulubionych pojazdów turystów w stolicy Portugalii.Rui Rebelo/Flickr CC by 2.0 Go-car to jeden z ulubionych pojazdów turystów w stolicy Portugalii.
Wenecja żyje z turystyki, ale ma też z nią wielki kłopot.ganeshaisis/Flickr CC by 2.0 Wenecja żyje z turystyki, ale ma też z nią wielki kłopot.
Komunikat do turystów w Barcelonie...Ben Freeman/Flickr CC by 2.0 Komunikat do turystów w Barcelonie...
... i w Lizbonie.* starrynight1/Flickr CC by 2.0 ... i w Lizbonie.

Lizbona, jeszcze 10 lat temu nieco senne, melancholijne, urocze miasto, bardzo się zmieniła. Atrakcją portugalskiej stolicy były żółte tramwaje i koncerty fado, na które stale można było natrafić. Dziś mieszkańcy nie jeżdżą starymi tramwajami (numer 28 czy 15), bo są niemiłosiernie zatłoczone, w dodatku można w nich zostać okradzionym. A prawdziwe fado, choć rozbrzmiewa nadal, to ukryło się w lokalnych tascach, czyli tradycyjnych barach, do których turyści rzadko zaglądają.

Kiedyś zwiedzali Lizbonę głównie na piechotę. Teraz poruszają się samochodzikami go-car, które miały wkomponować się w krajobraz miasta, bo są w tym samym kolorze co słynne tramwaje. Wyglądają jednak groteskowo, trochę jak w Disneylandzie. Są głośne, w dodatku dobiega z nich głos lektora, który mechanicznie opowiada, co turysta widzi na trasie.

Podobnie uciążliwe są segwaye i tuk-tuki. Małe silniczki niemiłosiernie wyją. Są miejsca, gdzie tworzą się z nich korki. A przewodnik, który nie zawsze ma dobry sprzęt, podnosi głos, by dotrzeć z opowieścią do wszystkich uczestników wycieczki. Sytuacja utrudnia mieszkańcom codzienne funkcjonowanie i często ich po prostu irytuje.

Grupa aktywistów z Portugalii nie chce, by Lizbona stała się kolejnym modnym miastem, jak Wenecja czy Barcelona. Zaangażowali się w projekt – jak sami mówią – ochrony miasta i uruchomili stronę „Lisboa-does-not-love”, która w kilku językach opisuje miasto i jego uroki, ale zwraca też uwagę na negatywne skutki masowej turystyki.

Tylko po angielsku na Alfamericanie

Jedna z mieszkanek Lizbony opowiadała, że w nowo otwartej knajpce w dzielnicy Alfama menu było dostępne tylko po angielsku. Kiedy chciała zamówić coś po portugalsku, okazało się, że kelner nie zna języka.

Coraz częściej słychać, że czarodziejska i spokojna Lizbona zatraca swą tożsamość. Najstarszą i jedną z najbardziej turystycznych dzielnic, właśnie Alfamę, ktoś określił Alfamericaną. Dzieje się to samo od lat w Wenecji, Barcelonie, Amsterdamie, ostatnio w Berlinie.

Barcelona jest jednym z najchętniej odwiedzanych miejsc w Europie. Stolicę Katalonii, zamieszkiwaną przez 1,5 mln osób, w zeszłym roku odwiedziło ponad 7,5 mln turystów. Statystyki uwzględniają i tak tylko tych, którzy zostali w mieście na noc. Gdyby wliczyć osoby, które są tu przejazdem, liczbę można by pewnie podwoić. Miasto padło ofiarą własnego sukcesu. Tysiące ludzi co dzień przemierza najbardziej znaną ulicę La Rambla i ogrody Gaudiego. W pobliżu ustawiają się kolejki, wyrastają stragany z kiczowatymi pamiątkami.

W całym mieście widać sznury autokarów, próbujących wyjechać na główne drogi. Dwa lata temu powstał film „By, by Barcelona”, pokazujący, co masowa turystyka zrobiła z miastem. Ostatnio władze poszerzyły chodniki, by dało się dotrzeć do najbardziej znanych zabytków. W piątki i soboty zorganizowane wycieczki nie wejdą już na słynny targ La Boqueria. Nowa lewicowa burmistrz rozważa wręcz podatki dla turystów. Ale to i tak ich nie zniechęca.

Terror walizek na kółkach

Burmistrz Amsterdamu apelował do turystów, by nocowali w innych miastach, równie urokliwych i świetnie skomunikowanych. Niezadowoleni berlińczycy muszą poruszać się po mieście w określonych godzinach, żeby nie natrafić na hordy turystów. Niedawno pojawiły się tu wlepki z napisem „dość terroru walizek na kółkach”. Wiele knajp nie chce już serwować kawy latte w nadziei, że odstraszy zorganizowane grupy.

Problem masowej turystyki od lat dotyka też Wenecję. Włoskie miasto na wodzie żyje z turystyki, ale ma też z nią wielki kłopot. Rejony ze Starym Miastem odwiedza dziennie kilka tysięcy turystów. W ciągu roku przez plac św. Marka przetacza się ponad 20 mln osób. Turyści podbijają ceny w hotelach i knajpach, ale i w zwykłych sklepach. Wypychają więc mieszkańców na ląd. Ci, którzy wciąż mieszkają nad wodą, czują się jak w rezerwacie.

Oczywiście na tłumach zarabiają gondolierzy, restauratorzy i hotelarze, ale nie jest to duża grupa. Poza tym coraz częściej turyści przypływają wielkimi statkami rejsowymi, które wypuszczają ludzi na ląd na jeden dzień, a po szybkim spacerze zabierają w dalszą drogę. Zorganizowane wycieczki nadal robią tłok, ale nie zostawiają już tak dużych pieniędzy.

Statki giganty przybijają też coraz częściej do Alfamy. Miasto zalewa naraz nawet 5 tys. pasażerów, zanieczyszczających powietrze, hałasujących.

Kilkudniowi sąsiedzi

Masowa turystyka wypycha z miast stałych mieszkańców. W Berlinie całe kamienice przeznacza się na wynajem krótkookresowy, bo bardziej się opłaca. Nadmorska La Barceloneta w Barcelonie do wynajęcia na dłużej oferuje już tylko obskurne klitki. Ładniejsze mieszkania są dla turystów, którzy płacą 80 euro za noc. Nawet jeśli przez sporą część miesiąca pokoje stoją puste, właścicielowi zwraca się i tak.

Z wynajmem krótkookresowym mają też kłopot berlińczycy. Błyskawiczny rozwój Airbnb, serwisu kojarzącego właścicieli i turystów, sprawił, że rynek bardzo się skurczył. Ceny mocno poszybowały, nawet o 30 proc.

Od maja obowiązuje ustawa, która ma walczyć z wynajmem krótkookresowym. Nie można już np. wynająć więcej niż połowy mieszkania. Ale firmy zarejestrowane na Airbnb łatwo to omijają, oferując jeden pokój przy założeniu, że nikt nie sprawdzi, czy turysta nie korzysta z innych. Wielkich firm zajmujących nawet całe kamienice nie udało się zatrzymać, a zwykli mieszkańcy, którzy dorabiali wynajmem, stracili tę możliwość.

Lizbona też ociera się o ten problem. W najbardziej turystycznych dzielnicach królują znacznie bardziej opłacalne wynajmy na kilka dni. Nowe przepisy mają je ograniczyć i wymusić np. wyznaczenie puli miejsc przewidzianych na wynajem długookresowy.

Na razie to tylko deklaracje, a i tak może się okazać, że jeśli na 10 mieszkań w kamienicy dwa będą zarezerwowane dla zwykłych mieszkańców, to nikt nie będzie chciał tak mieszkać. Hałas i wciąż zmieniający się sąsiedzi nie każdemu odpowiadają.

Problem masy

Trudno wylać dziecko z kąpielą i zupełnie zamknąć się na turystykę. Barcelona przed rokiem zarobiła na niej blisko 14 mld dol., a 4,5 mln osób zostawiło w Berlinie ok. 5 mld dol. O tym, jak dotkliwa byłaby to strata, przekonał się Paryż, od którego po serii zamachów terrorystycznych turyści trochę się odwrócili.

Turystyka, choć zmienia miasta i sprawia, że część dzielnic ulega gentryfikacji, czyli zmienia charakter, prócz przykrych skutków ma dobre strony. Stare, zaniedbane albo poprzemysłowe dzielnice zasiedlają się na nowo, kwitną, rozwijają się. Część powstałej dla turystów infrastruktury przydaje się stałym mieszkańcom. Odświeżone i poszerzone chodniki, wyremontowane budynki, nowe miejsca spotkań, jak słynna lodziarnia, którą w lizbońskiej dzielnicy Estrela otworzyli Włosi, służą wszak wszystkim.

Alfama, zanim stała się turystyczną mekką, nie cieszyła się dobrą sławą. Ludzie, którzy się stąd wydostali, nie chcieli wracać. Dzielnica nie jest też zbyt wygodna do życia, brakuje parkingów i podjazdów dla aut, wszędzie trzeba wspinać się po schodach. Dzięki turystom odżyła.

Kąpiel w fontannie

Problemem jest masowa turystyka (możliwa dzięki tanim połączeniom) i komercjalizacja lokalnej kultury. Imprezy do białego rana, nocne eskapady, kąpiele w fontannach, graffiti na murach, które ostatnio są plagą Wenecji, antagonizują mieszkańców i przybyszy. To nie miasto powinno dostosowywać się do potrzeb turystów, ale na odwrót.

Sami turyści często nieświadomie wpadają w pułapkę masowego zwiedzania. Dają się wtłoczyć do autokarów i ulegają presji, by podążać za radami przewodników i blogów w obawie, że coś ich ominie.

Poruszają się grupami, stają w długich kolejkach. Dają się namówić na zwiedzanie miasta segwayem, którym przecież nie wszyscy potrafią jeździć, a szkolenie trwa czasem 10 min. Albo idą na obiad w restauracji skrojonej pod turystów i wybranej przez przewodnika. Da się tak dość szybko zobaczyć nawet kilka stolic w kilka dni, ale czy można poznać miasto? Poczuć jego atmosferę?

Grupa aktywistów z Portugalii, która powołała do życia projekt „Lisboa-does-not-love”, nie chce odstraszyć turystów, ale namawia do uważności i mądrego poznawania miasta.

Każdy podróżujący ma wpływ na miejsce, które odwiedza. Zmienia je swoimi wyborami i sposobem zwiedzania. Inicjatywa pokazująca zachowania, których Lizbona nie kocha, Wenecja, która prosi na transparentach, by nie niszczyć miasta, czy Berlin, który już nie wita przyjezdnych z takim entuzjazmem, to rodzaj samoobrony. Miasta walczą o autentyczność. Tę samą, dla której tysiące ludzi co roku je odwiedza.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną