Historia

Już ich tu nie ma

Anna Maria Anders o tym, jak się żyło w domu z dwiema ikonami emigracji

Anna Maria Anders Anna Maria Anders Robert Małolepszy / Polityka
Polacy są słabi w działaniu obywatelskim. Są niezorganizowani – uważa córka gen. Władysława Andersa.
Generał Anders z żoną Ireną i córką Anną z wizytą w Rozgłośni Polskiej RWE.Narodowe Archiwum Cyfrowe Generał Anders z żoną Ireną i córką Anną z wizytą w Rozgłośni Polskiej RWE.

Ewa Winnicka: – Kiedy idzie się ulicą Brondesbury Park w Londynie, trudno nie zauważyć domu z nieosłoniętymi oknami i wielkim portretem generała Władysława Andersa.
Anna Maria Anders: – Mama mieszkała tu prawie 60 lat. Pielęgnowała pamięć o tacie, który umarł w 1970 r. Cały salon pełen jest pamiątek po nim. Portrety, srebrne naczynia z dedykacjami, pamiątkowa broń.

Pani mieszka w Ameryce, co się stanie z domem generała? To przecież małe muzeum historii Polski na uchodźstwie.
Jeszcze nie mogę myśleć o tym, że mamy tu już nie ma. Zadecyduję w przyszłym roku.

Polacy po 1945 r. osiedlali się głównie w dzielnicy Kensington, a potem przenosili na zachód miasta. Na Ealing i do Hammersmith. Skąd pomysł na północny Londyn?
To jest dobra dzielnica, domy samodzielne z dużymi ogrodami, żadna zabudowa tarasowa. Ale dla taty ważniejsze było, że mieszkali tu wcześniej jego adiutanci – książę Eugeniusz Lubomirski i hrabia Ludwik Łubieński z rodzinami. Oni namówili tatę na przeprowadzkę. Zwłaszcza hrabia Łubieński odgrywał dużą rolę w życiu taty. Ja też go lubiłam, na balu emigracji zawsze tańczył ze mną walca. Później w pobliże Kilburn przeprowadził się prezydent Kaczorowski.

Pani pierwsze wspomnienia rodziców?
Widzę duży ogród, w którym lubię się bawić. I ojca, który biega po ogrodzie z moimi koleżankami. Był w nieprawdopodobnej formie, chociaż kiedy byłam dzieckiem, miał blisko 70 lat. Pamiętam czerwcowe przyjęcia w ogrodzie z okazji Władysława. To były przedsięwzięcia na dużą skalę. Ogród nie zmienił się od czasu, kiedy byłam dziewczynką. Dom tak. W maju 1970 r. ojciec umarł, a ja wyjechałam na studia. Mama przebudowała całe pierwsze piętro i wynajęła je lokatorom.

Pani mama była artystką. Rzadko chyba bywała w domu?
Mamę pamiętam na scenie w Ognisku Polskim przy Exhibition Road na Kensingtonie. To był elitarny klub polski, do którego przychodzili znajomi oficerowie oraz kłócąca się często emigracyjna elita polityczna. Bywalców łączył fakt nieutrzymywania kontaktów z PRL. W sobotę – tłumy. Pamiętam mamę, jak śpiewa, ma piękne suknie. Ja siedzę z tatą na widowni, zawsze w pierwszym rzędzie. Oczywiście pamiętam też tatę przemawiającego na rozmaitych akademiach. Wtedy w pierwszym rzędzie siedzę obok mamy.

Hemar powiedział o pani: biedne dziecko. Córka karciarza i szansonistki.
No tak: mama śpiewa w Ognisku, ojciec idzie grać w karty. Miał swój stolik, pierwszy z lewej idąc od wejścia. Ja biegam między nimi. Muszę powiedzieć, że gdy byłam dziewczynką 10-, 11-letnią, to byłam o mamę dosyć zazdrosna.

Dlaczego?
Kiedy szłyśmy w gości, mama nalegała, żebyśmy zakładały takie same sukienki. Wyglądała znacznie lepiej. Kiedy wchodziliśmy do Ogniska, wszyscy biegli do generała i mówili – o jakie śliczne dziecko. Dziś oglądam zdjęcia – byłam raczej brzydkim kaczątkiem. Ludzie chcieli się przypodobać generałowi. Zaczęłam dobrze wyglądać, kiedy skończyłam 16 lat.

Lubiła pani Hemara?
Ogromnie. Fantastyczny człowiek, pięknie wyglądał, ciepły, mówił o mnie: moja ostatnia miłość. Miałam wielki szacunek i dla niego, i dla Ref-Rena, i dla Jerzego Kropiwnickiego. Przychodzili do domu, i kiedy oficjalni sztywni goście wychodzili – zaczynała się zabawa. Mogłam w niej uczestniczyć, z czego byłam bardzo dumna. Lubiłam być z dorosłymi. Dzięki ich towarzystwu nie czułam się jak jedynaczka. Podobnie zresztą wychowałam syna. Jego nastoletni koledzy nie potrafią znaleźć się wśród dorosłych.

Biuro generała mieściło się dość daleko, w Instytucie Sikorskiego, przy Kensington Park. Krążą legendy, że po wojnie potrzebował ryzyka, więc jeździł jak wariat.
Jeździł normalnie, ale narosły w polskim Londynie legendy. Ja w każdym razie szłam pieszo do katolickiej szkoły podstawowej, a do gimnazjum na Hammersmith dojeżdżałam pociągiem.

Żyła pani w polskiej enklawie, była córką najważniejszej pary emigracji. Czym kierowali się rodzice wybierając dla pani szkoły?
To były żeńskie szkoły katolickie prowadzone przez zakonnice. Dla rodziców najważniejsze było, że hrabia Ludwik Łubieński posłał tam swoje córki.

Polki stanowiły tam sporą grupę?
To prawda. I większość utrzymywała kontakty tylko w polskim gronie. Ja przyjaźniłam się z Angielkami. Zawsze drażniło mnie, kiedy dziewczyny mówiły w szkole po polsku. Uważałam, że powinnyśmy mówić po angielsku. Żeby nikt nie czuł się obmawiany.

Koleżanki z Anglii były oddechem?
Chyba tak, mój dom był tak strasznie skupiony na Polsce, że czasem potrzebowałam odskoczni. Była nią szkoła. Bardzo szybko nie stanowiło dla mnie różnicy, czy ktoś jest z Polski, z Anglii czy z innego kraju. Dziś znam sześć języków i wszędzie czuję się komfortowo.

Buntowała się pani?
Niekoniecznie. Dobrze się uczyłam. Jedyny bunt, który pamiętam, to walka o makijaż i o długość spódnic. Lubiłam się mocno malować i lubiłam krótkie spódnice. Rodzice się denerwowali. Ominął mnie ruch hipisowski, młodzieńcze narkotyki. Hippie byli marginesem w naszym środowisku. Ja marzyłam o podróżach. Do Włoch, do Paryża. Mój syn ma dziś 17 lat i też się nie buntuje. Może to sprawa charakteru?

Nigdy nie miała pani dość swojego domu?
Ojciec był dla mnie wszystkim. Ale to, kim był dla swoich żołnierzy, doceniłam dopiero po jego śmierci. Nigdy o sobie nie mówił. Mówiło się dużo o komunizmie, o Rosji. Do dzisiaj jestem dość prawicowa. Zawsze głosuję na republikanów, a w Anglii na konserwatystów. To, jak sądzę, wpływ domu rodzinnego.

A emigracyjna polityka nie irytowała pani? Wiele osób z pani pokolenia w Wielkiej Brytanii zaczęło mieć wrażenie, że te wszystkie płomienne spory partyjne i walka o władzę jest bez znaczenia dla Polski.
Oczywiście, środowisko polityczne w Londynie podtrzymywało sztucznie większość aktywności, które mają sens w wolnym kraju. Te wszystkie honory, awanse nie miały żadnego znaczenia na zewnątrz. Ludzie byli tolerowani w Anglii, bo miała ona długą, imperialną tradycję goszczenia uchodźców. I ważne było, żeby nie robili oni zbyt dużo hałasu. Myślę, że pokolenie taty zdawało sobie z tego sprawę doskonale i żyło w głębokim smutku. Ale ja miałam dość szczęśliwe dzieciństwo. Przynajmniej do 16 roku życia, kiedy tata zaczął chorować.

Mówiła pani o tych miesiącach nasłuchiwania pod drzwiami pokoju, czy oddycha, czy nie. I o uldze, kiedy to się skończyło.
Dwa ostatnie lata jego życia były dla mnie szczególnie ciężkie. Ojciec był chory na serce, tracił oddech. Miał dzwonek przy łóżku, ale kilka razy zdarzył mu się atak, gdy nie zdołał go użyć. Kiedy wracałam później do domu, zawsze sprawdzałam, czy wszystko w porządku. Zapalałam światło, żeby sprawdzić, jaki ma kolor twarzy.

Wspomniała pani, że dzięki ludziom z Ogniska nie czuła się pani jedynaczką. Ale przecież miała pani dwójkę przyrodniego rodzeństwa z pierwszego małżeństwa taty, z którymi się pani bardzo zaprzyjaźniła.
Miałam kilkanaście lat, kiedy poznałam Hankę. Była niemal w wieku mojej mamy. Ciepła, łatwo nawiązująca kontakt osoba. W latach 50. wyemigrowała do Kanady, ale odwiedzała swoją matkę w Londynie. Mój przyrodni brat Jurek też mieszkał w Kanadzie. Kiedy umarł tata, cała rodzina spotkała się wreszcie nad jego grobem: Hanka, Jurek, ja, mama i pierwsza żona taty. Generałowe się nawet zaprzyjaźniły. Niestety, wkrótce potem Jurka zastrzelił na ulicy Ottawy szaleniec, którego zwolniła firma, gdzie Jurek pracował. Z Hanką utrzymywałam kontakt aż do jej śmierci w 2006 r. Odwiedzałam ją w jej letnim domu na Florydzie. W 1979 r. byłyśmy tam z mamą. Obok na wysepce mieszkał obalony właśnie szach Iranu. To było ekscytujące lato. W ogóle kochałam tam jeździć. Hania i jej mąż byli duszami towarzystwa i świetnymi organizatorami przyjęć.

Pani też wyjechała z Anglii, bo poznała Amerykanina, potem męża.
Najpierw, w 1970 r., wyjechałam na studia do Bristolu. Zaręczyłam się z sympatycznym Anglikiem, miałam pierścionek i datę ślubu. Ale któregoś dnia zrozumiałam, że jest za wcześnie na małżeństwo. Zaczęłam pracować dla ONZ w Paryżu. Dużo podróżowałam. Miłość mojego życia poznałam, uwaga, na Monte Cassino. Zobaczyłam podczas uroczystości z okazji 40-lecia bitwy. Był amerykańskim attaché wojskowym, pracował w Rzymie. Dużo starszy, miał ciepłe spojrzenie.

Tak jak ojciec?
Jak ojciec. Po uroczystości mama zaproponowała cocktail wszystkim urzędnikom z ambasad, którzy zjechali z całego świata na te uroczystości. Problem, że ja pracowałam w Paryżu, a on w Rzymie. Zamieszkaliśmy razem w Waszyngtonie w 1986 r. W tym samym roku wzięliśmy ślub.

Pod Monte Cassino i dla pani rodziców stało się oczywiste, że mimo przeszkód będą parą. Kiedy zaczęła się słynna bitwa, pani mama nie wiedząc o nadchodzącym ostrzale miała występ w jednostce. Nie przerwała go do końca. Ojciec jest pochowany na miejscowym cmentarzu wojskowym i mama też chciała tam leżeć.
W rocznicę bitwy pod Monte Cassino spełni się jej ostatnie życzenie i spocznie koło taty.

Kiedyś mówiła pani, że absolutnie nie chce mieć dziecka. Dla konserwatywnych Polaków z Londynu była to dość odważna deklaracja.
Mój syn Robert urodził się w 1993 r., to był dla mnie ostatni dzwonek na macierzyństwo. Myślę, że zrobiłam najlepszą rzecz, jaką mogłam zrobić. Zrozumiałam to najdobitniej, kiedy trzy lata temu umarł mój mąż. Dzięki Robertowi nie zostałam sama. Mój dom tętni życiem i jest pełen młodzieży. Czasem tak egoistycznie myślę, że jeśli było mi przeznaczone stracić męża, to stało się to w momencie, który pozwolił mi przetrwać. Robert miał 13 lat i po prostu musiałam trzymać fason. Syn jest uśmiechnięty, stabilny emocjonalnie. Tak jak ja i jak mój ojciec. Mój mąż i moja mama artystka mieli swoje wzloty i upadki.

Mama nigdy nie myślała, żeby się wynieść z Londynu i zamieszkać bliżej pani?
Nie byłaby szczęśliwa, gdyby była tylko anonimową Mrs. Anders z przedmieścia Bostonu. Bez występów, bez przyjaciół, bez splendoru. I bez tej misji, którą wypełniała. Ona chciała być wśród ludzi, by przypominać im o ojcu.

Zastanawiała się pani, dlaczego emigracja w Londynie czy milionowa Polonia w USA nie odgrywa znaczącej roli w życiu politycznym i społecznym tych krajów? Pokolenie pani ojca długo miało nadzieję na trzecią wojnę światową, więc się nie angażowało. Ale drugie i trzecie pokolenie?
Myślę, że to jest kwestia przywódcy. Polacy są słabi w działaniu obywatelskim. Są niezorganizowani. Ostatnim charyzmatycznym, słuchanym liderem był tata. Potrafił uwieść żołnierzy, potrafił sprawić, że dawali z siebie wszystko. Wiedział, jak ważna jest edukacja: w jego korpusie działały regularne szkoły. Brakuje Polakom na emigracji takich ludzi. Cieszę się, że mama ocaliła pamięć o tacie.

Pani przejmie pałeczkę po mamie?
Kiedy Robert dostanie się na uniwersytet, będę miała więcej czasu. Chciałabym jeździć częściej do Polski. Byłam we wrześniu, kiedy w Kielcach uroczyście nadano polskiemu czołgowi nazwisko Anders. Bardzo się wzruszyłam.

A kiedy Anglia gra z Polską, to komu pani kibicuje?
Mam z tym kłopot. Ale nie wiem też, komu powinnam kibicować, kiedy gra Anglia ze Stanami Zjednoczonymi. Nigdzie się nie czuję stuprocentowo u siebie. Ale jestem dumna z taty.

rozmawiała Ewa Winnicka

Rozmowa odbyła się 4 grudnia 2010 r. w londyńskim domu Andersów.

Anna Maria Anders urodziła się w 1950 r. w Londynie. Jest córką generała Władysława Andersa, legendarnego twórcy i dowódcy Polskich Sił Zbrojnych, który latem 1942 r. wyprowadził z ZSRR ponad 20 tys. żołnierzy, i zmarłej 29 listopada 2010 r. Ireny Anders z d. Jarosiewicz, aktorki i pieśniarki. Po II wojnie światowej oboje zamieszkali w Wielkiej Brytanii. W 1986 r. Anna Maria poślubiła pułkownika Roberta Costę, attaché Ambasady USA w Rzymie. Posiada MBA z uniwersytetów w Bristolu i Bostonie. Mieszka w Bostonie z synem Robertem.

Polityka 51.2010 (2787) z dnia 18.12.2010; Coś z życia; s. 96
Oryginalny tytuł tekstu: "Już ich tu nie ma"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną