Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Historia

Piłka na boisku władzy

Wojny futbolowe, czyli piłka i polityka

Benito Mussolini podczas wręczania Pucharu MŚ zwycięskiej drużynie Włoch, 1934 r. Benito Mussolini podczas wręczania Pucharu MŚ zwycięskiej drużynie Włoch, 1934 r. KEYSTONE-FRANCE / Getty Images/Flash Press Media
Spory o bojkot Euro na Ukrainie wpisały się w historię trudnych, nierzadko toksycznych związków piłki nożnej i polityki. Futbol służył manipulacjom i zbrodniom, a kiedy indziej pomagał manifestować aspiracje wolnościowe.
Gen. Franco ze zdobytym przez Real Madryt Pucharem Europy, 1957 r.KEYSTONE-FRANCE/Getty Images/Flash Press Media Gen. Franco ze zdobytym przez Real Madryt Pucharem Europy, 1957 r.
Prezydent Jorge Videla wręcza Puchar Świata kapitanowi reprezentacji Argentyny Danielowi Passarelli, 1978 r.ANP PHOTO/BEW Prezydent Jorge Videla wręcza Puchar Świata kapitanowi reprezentacji Argentyny Danielowi Passarelli, 1978 r.

Prezydent Ukrainy Wiktor Janukowycz nie wymyślił prochu, próbując wykorzystać Euro 2012 do upiększenia szpetnego oblicza reżimu. Rola futbolu jako makijażu poprawiającego wizerunek władzy jest niemal tak stara, jak sama dyscyplina. Przed mundialem w 1934 r. Mussolini wzywał włoskich zawodników, żeby stali się „żołnierzami narodowej sprawy”. Wezwanie było skądinąd skuteczne: „żołnierze” wywalczyli na boiskowym froncie Puchar Świata. Argentyński caudillo Juan Perón, mając świadomość, że flirt z futbolem może mu zaskarbić jeszcze więcej miłości ludu, udzielił praktycznie bezzwrotnej pożyczki jednemu z klubów w Buenos Aires. W bliższych nam czasach Silvio Berlusconi – właściciel AC Milan – za pomocą futbolowej pasji podbijał wyborców. Gdy sięgał po władzę, obiecywał, że odniesie taki sam sukces, jaki osiągnął ze swoim klubem. Któż, kto kocha futbol, nie dałby się uwieść?

W przededniu Euro 2012 warto przyjrzeć się kilku historiom, które uświadamiają, jak w futbolu przeglądają się społeczeństwa; jak poprzez tę sportową pasję manifestują się zbiorowe fobie i nadzieje.

Arkan gra o Wielką Serbię

Belgrad, stadion Crvenej Zvezdy, początek lat 90. Kibice klubu obnoszą portrety Vuka Draškovicia, lidera Serbskiego Ruchu Odnowy. Wykrzykują slogany o Wielkiej Serbii, śpiewają układane ad hoc pieśni o siekierach, którymi wytoczą krew wrogów, to znaczy Chorwatów, Bośniaków, Muzułmanów, ale też czerwonych serbskich internacjonałów. Za czasów komuny Crveną Zvezdę finansowała milicja i klub ten był nawet wtedy ostoją serbskiego nacjonalizmu. Kultywowano legendę czetników i nienawidzono innej – też serbskiej, a zarazem komunistycznej – drużyny Partizana Belgrad, nazwanej na cześć partyzantów marszałka Tity, którzy czetników pobili.

Nacjonalistycznym modłom na stadionie przewodził niejaki Żeljko Raznatović, ksywka Arkan, lider kiboli i szemrana postać półświatka, który gdy rozpadała się Jugosławia i szło ku wojnie domowej, stał się użytecznym narzędziem Slobodana Miloševicia. „Wychwalajcie serbską rasę/od Kosowa do Knina” – głosiły strofy stadionowo-nacjonalistycznej „poezji” śpiewanej. – Slobo, Serbia jest z tobą/Kto mówi, że Serbia jest mała, ten kłamca...”.

Kibole stali się narybkiem paramilitarnych bojówek – Serbskiej Gwardii Ochotniczej – które terroryzowały ludność cywilną. Paramilitarni wypędzali Chorwatów i Bośniaków z terenów, które w myśl wielkoserbskich planów Miloševicia miały przypaść Serbom. Flagi klubu zamienili na karabiny, a kibolskie piosenki o zatapianiu siekier w ciałach kibiców innych drużyn – na patriotyczno-wojskowe pieśni o deptaniu wroga. Szkolenie odbierali w ośrodku milicyjnym, za państwowe pieniądze.

Zasłynęli z okrucieństw, m.in. rozstrzeliwali żołnierzy chorwackich – pacjentów szpitala w Vukovarze. W Bośni, w pobliżu miejscowości Sasina, wyrzucali ludzi z domów, następnie je plądrowali, a w ziemi szukali ukrytej biżuterii i pieniędzy. Według świadków, można ich było poznać po czarnych od kopania rękami w ziemi paznokciach. Lubowali się w powolnym zadawaniu śmierci. Kapitan klubu, po wizycie w szpitalu u rannych kiboli gwardzistów, powiedział, że ci chłopcy „piszą najważniejsze stronice historii Serbii”. Szacuje się, że gwardziści ze stadionów Crvenej Zvezdy wymordowali około 2 tys. ludzi.

Gdy międzynarodowy wymiar sprawiedliwości poszukiwał po wojnie Arkana, w Serbii otaczała go aura bohatera. Dorobił się na wojennych grabieżach, handlu bronią, kasynach. Nie udało mu się jednak kupić ukochanej Crvenej Zvezdy; kupił kiepski drugoligowy klub Obilić, w którym rozwijał nacjonalistyczne majaki o Wielkiej Serbii. Nazwa klubu upamiętnia serbskiego rycerza, który – wedle miejscowych legend – przed bitwą o Kosowo w XIV w. zamordował tureckiego sułtana. Serbowie bitwę przegrali, a Obilicia zaczęto czcić jako bohatera i ofiarę równocześnie (mit ofiary to jeden z rysów serbskiego – zresztą nie tylko serbskiego – nacjonalizmu).

Klub o szowinistycznej ideologii odniósł sukces, ale mówiono, że głównie dzięki zastraszaniu rywali. Piłkarze innych drużyn woleli przegrać, niż mieć przestrzelone kolano czy stracić życie. Na boiskach europejskich Obilić nie zdołał się zadomowić – władze UEFA najpierw go wykluczyły z powodu reputacji prezesa, a gdy za pomocą trików klub wszedł do rozgrywek, okazało się, że nie jest w stanie stawić czoła najlepszym na kontynencie. Arkan skończył tak, jak żył: od kuli zamachowca w hotelu Intercontinental w Belgradzie. Futbol nie stracił, a lokalny nacjonalizm wciąż ma się ponoć nie najgorzej.

Pele wybiela dyktaturę (i siebie)

W Ameryce Łacińskiej, gdzie futbol traktuje się czasem poważniej niż religię, rozgrywki piłkarskie i gwiazdy boisk niejednokrotnie żyrowały politykę zamordyzmu i łamania praw człowieka. Z tej perspektywy smutno prezentuje się największa futbolowa gwiazda wszech czasów – Pele. Większa część jego kariery przypadła na czasy dyktatury wojskowej w Brazylii. Generałowie posługiwali się sukcesami mistrzowskiej reprezentacji i wizerunkiem arcypiłkarza w kampaniach promujących przyspieszony rozwój, m.in. za cenę dławienia ruchu pracowniczego, deptania swobód obywatelskich, niszczenia Amazonii. Jedno z haseł ozdobionych uśmiechniętą twarzą Pelego brzmi: „Nikt nie zatrzyma Brazylii”. Lewicowa inteligencja życzyła drużynie Brazylii porażki na mundialu 1970 r. – żeby dyktatura nie wygrywała politycznie sukcesu piłkarzy – ale w tamtym czasie Pele był na boisku naprawdę nie do zatrzymania.

 

Sam piłkarz chętnie dawał się reżimowi wykorzystywać. W jakimś wywiadzie stanął w obronie junty: mówił, że Brazylijczycy nie dorośli do wolnych wyborów. Gdy jednak po zakończeniu przez Pelego kariery w reprezentacji namawiano go do zmiany decyzji, odmówił nawet prośbom generała Médiciego, prezydenta kraju na początku lat 70.

Choć angażował się nieraz w kampanie na rzecz ubogich dzieci, w zaskakujący sposób firmował też – jako człowiek z nizin – systemowe nierówności. Aktywiści z ruchów na rzecz emancypacji Afrobrazylijczyków wspominają z niesmakiem publiczne zapewnienia Pelego, że w Brazylii nie ma rasizmu i że on sam, chłopak z dołów, nigdy rasizmu nie doświadczył. Czy dlatego, że ożenił się z białą kobietą, a jego potomstwo uznano urzędowo za białe? „Pieniądze bardzo Pelego wybieliły” – komentują z przekąsem afrobrazylijscy działacze.

Paradoksalnie Pele odnalazł się doskonale również w czasach demokracji: prezydent Fernando Henrique Cardoso, sławny socjolog i wygnaniec z czasów dyktatury, którą żyrował piłkarz, zaoferował mu posadę ministra sportu. Ikona futbolu miała osładzać surowy program antyinflacyjny i ocieplać wizerunek rządu, który żądał od obywateli zaciskania pasa. Początki w roli ministra sportu miał Pele obiecujące: inicjował antykorupcyjne przepisy, zwalczał sitwy zbijające na piłce nożnej fortuny. Jednak po odejściu z rządu od razu uścisnął publicznie człowieka będącego symbolem korupcji w brazylijskiej piłce – Ricarda Teixeirę. Pele podał rękę „ojcu chrzestnemu” machlojek dosłownie na moment przed jego upadkiem. Nic jednak w przyrodzie nie ginie: ratunek dla capo di tutti capi był samobójem dla reputacji ratownika.

Generał urządza rozgrywki na grobach

Żaden z ludzi władzy nie posłużył się piłką nożną w sposób bardziej perwersyjny niż gen. Jorge Videla, przywódca argentyńskiej junty z lat 1976–83. Mundial w Argentynie z 1978 r. zorganizowano niczym orgię na świeżych grobach. Przeciwników dyktatury masowo poddawano torturom, zrzucano z samolotów w delcie La Platy, rabowano im dzieci i dawano do wychowania rodzinom katów. Bilans: 30 tys. zabitych i „znikniętych” bez wieści.

Gdy na stadionach Buenos Aires, Rosario, Mendozy rozgrywały się mecze wprawiające tłumy w ekstatyczny trans, przeciwnicy dyktatury znikali, a ich matki i babcie krążyły wokół placu Majowego, domagając się informacji o losie bliskich. Kibole atakowali je i rzucali oskarżenia o antypatriotyczną postawę. Niektórzy piłkarze zagraniczni – z wyjątkiem Holendrów, którzy odbierając medale wicemistrzów, nie pozdrowili gen. Videli i innych zbrodniarzy w mundurach – zachwycali się porządkiem na ulicach. Specjalny gość i kibic turnieju Henry Kissinger, już wtedy bez rządowego przydziału, przyleciał na te mistrzostwa, żeby udzielić generałom wsparcia w ich „walce z komunizmem”. Rozwodził się publicznie nad tym, jak wspaniałą przyszłość ma przed sobą Argentyna. O znikaniu ludzi i trupach znajdowanych każdego ranka na ulicach Kissinger wiedział z depesz ambasadora, które czytał dwa lata wcześniej, jeszcze jako sekretarz stanu u Geralda Forda.

Udział Argentyńczyków w futbolowym show junty pewien miejscowy literat tłumaczył tak: „Wielu świętujących Argentyńczyków nie lubiło wojskowych, ale też chciało mistrzostwa dla drużyny. Co mieliśmy robić? Nie tańczyć? Zbojkotować mundial? Czy nie jest tak, że dyktatury przemijają, a puchary zostają? Więc przyszliśmy, wygraliśmy i tańczyliśmy”.

Real służy reżimowi, Barca się buntuje

Niezwykłego przykładu zderzenia tyranii z aspiracjami wolnościowymi na stadionach dostarcza Hiszpania czasów gen. Franco. Dyktator był fanatykiem Realu Madryt, systematycznie oglądał mecze ulubionej drużyny, znał w detalach historię klubu, wiedział dokładnie, kto kiedy strzelił gola. Królewscy byli fetowani i nagradzani przez reżim jak żadna inna drużyna.

Tak samo jak dziś, również w czasach frankizmu głównym rywalem Realu Madryt była FC Barcelona. Okoliczności animozji były zgoła inne: gra nie zawsze toczyła się o prestiż, sławę i pieniądze – czasem o życie. „Dla generała Franco bitwa przeciwko Barcelonie przybrała formę epickiej, osobliwej walki – pisze Franklin Foer w książce „Jak futbol wyjaśnia świat, czyli nieprawdopodobna teoria globalizacji”. – Na poziomie politycznym [Franco] miał powody, żeby karać oddanych kibiców klubu: Katalonia najdłużej opierała się jego władzy”.

 

Po wkroczeniu frankistów do Katalonii, FC Barcelona znalazła się na czarnej liście, wraz z komunistami i anarchistami. Reżim sięgnął po symboliczne represje: usunął katalońską flagę z godła Barcy, zmienił nazwę klubu na hiszpańską. Nie ograniczył się do symboli: „Na początku trzyletniej rewolty Franco żandarmeria faszystowska aresztowała i dokonała egzekucji lewicowego prezydenta Barcy Josepa Sunyola... Kiedy oddziały Franco wykonały końcowy ruch w celu podbicia niepokornej Katalonii, zbombardowały budynek, w którym przechowywano klubowe trofea”.

Jeszcze jedna mroczna anegdota z epoki: „W 1943 r. Barca grała z Realem w półfinale pucharu Generalissimo. Tuż przed rozpoczęciem gry dyrektor służb specjalnych wszedł do szatni Barcy i przypomniał zawodnikom, że wielu z nich dopiero co wróciło do Hiszpanii z wychodźstwa wojennego dzięki amnestii... »Nie zapominajcie, że niektórzy z was grają jedynie dzięki wspaniałomyślności władz, które wybaczyły wasz brak patriotyzmu«... Barca przegrała 1:2, była to jedna z najbardziej niesprawiedliwych porażek w dziejach drużyny”.

Nic dziwnego, że FC Barcelona, której hasło głosi, że jest czymś „więcej niż klubem”, stała się rzeczniczką buntowniczego ducha. Jeszcze przed wojną domową 1936–39 przyciągała środowiska robotnicze i anarchistyczne. Manuel Vázquez Montalbán, hiszpański pisarz z Katalonii, porównywał klub do otwartych, liberalnych Aten, przeciwstawiając go surowemu, spartańskiemu Realowi Madryt. W czasach frankizmu na starym stadionie, a od lat 50. na Camp Nou wykrzykiwano antyreżimowe hasła i śpiewano protest songi. Franco nigdy nie zamknął wrogiego mu stadionu, uważając futbolowe emocje za wentyl bezpieczeństwa, a Camp Nou za miejsce kanalizowania społecznego gniewu.

Szach buduje boiska, mułłowie protestują

Zdarzało się, że futbol służył politykom jako narzędzie modernizacji na siłę, co się po latach mściło – tak było w Iranie, gdzie piłkę spopularyzowali na początku XX w. Brytyjczycy. Szach Reza, ojciec Mohammada Rezy Pahlaviego opisanego przez Ryszarda Kapuścińskiego w „Szachinszachu”, odbierał ziemię meczetom i budował na niej boiska i stadiony. Dla szyickich mułłów futbol był kamieniem obrazy, ponieważ – po pierwsze – odbierał ziemię świątyniom; po drugie – przynieśli go obcy (narzędzie kolonializmu); po trzecie – piłkarze grali w krótkich spodenkach, a wedle prawa religijnego powinni mieć zasłonięte nogi. Na prowincji dochodziło do aktów przemocy wobec zawodników, którzy – w opinii mułłów – obrażali publiczną moralność.

Za szacha Rezy Pahlaviego, który stawiał piłkę ponad inne rozrywki, a i sam grał w drużynie oficerskiej, utożsamianie piłki nożnej z reżimem spowodowało, że radykalni szyici organizowali protesty właśnie na stadionach, nieraz zakłócając mecze. Po rewolucji islamskiej Chomeiniego w 1979 r. przyszedł czas na rewanż: boisko na terenie uniwersytetu w Teheranie zamieniono na plac modlitwy; kluby piłkarskie znacjonalizowano. Chomeini szybko się zorientował, że pasji Irańczyków do piłki nie da się, ot tak, unicestwić. Jego reżim próbował więc zaprząc futbol do swoich planów: stadiony wyklejano plakatami z hasłami wrogimi wobec USA i Izraela.

Mułłowie rozumieli, że to nie sama gra stanowi zagrożenie dla ich władzy. Obawiali się raczej konsumpcyjnego stylu życia, jaki ona niesie (reklamy), niepokoił atrakcyjny wizerunek Zachodu, w opozycji do którego definiowała się ich władza. Pod koniec lat 90. liberalny duchowny i prezydent kraju Mohammad Chatami zawarł swego rodzaju alians z kibicami, uznając, że nie ma sprzeczności między islamem i pasją futbolową. W języku politycznym znaczyło to, że islam i zachodnia kultura mogą pokojowo współżyć. Tolerancja Chatamiego dla piłki kopanej nie uchroniła go przed rozczarowaniem sympatyków, także tych ze stadionów. Odkręcanie śruby bez głębokich zmian systemowych musiało się zakończyć frustracjami i porażką.

Lekcja irańska sprawiła, że radykalny islam polityczny nie zwalcza dziś futbolu, nawet jeśli futbol propaguje obrazy i przekazy, które są nie po myśli islamskich reżimów i partii. Saudowie budują ociekające bogactwem stadiony, a bliskie im kraje półwyspu, jak Kuwejt i Zjednoczone Emiraty Arabskie, sprowadzają europejskie gwiazdy na moment przed ich emeryturą. Czy zatem futbol może być wciąż narzędziem buntu, skoro został oswojony przez wyznaniowe dyktatury i partie? „Rewolucja futbolowa różni się od innych tym, że bazuje na gorączce nacjonalizmu i obraca go przeciwko władzy – odpowiada Foer. – Przywiązanie Irańczyków do islamu jest równie wielkie jak ich miłość do Iranu – co nie zawsze jest równoznaczne. Najnowsza historia świeckiego nacjonalizmu może być alternatywą. Możliwe, że nie najlepszą, ale na razie musi wystarczyć”.

Czyżby czekała nas nowa – tym razem domowa – wojna futbolowa?

 

Na podstawie książek: Santiago Segurola „Fútbol y pasiones políticas”, Franklin Foer „Jak futbol wyjaśnia świat” (tłum. Anna Czarnecka), Tony Mason „Pasja milionów” (tłum. Piotr Bratkowski).

Polityka 23.2012 (2861) z dnia 06.06.2012; Ludzie i Style; s. 112
Oryginalny tytuł tekstu: "Piłka na boisku władzy"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną